Cybertron, planeta naszego tytułowego bohatera trawiona jest przez wojnę między Deceptikonami i Autobotami. Optimus Prime, lider tych drugich ,wysyła Bumblebee, a raczej B-127, na Ziemię w poszukiwaniu nowej przestrzeni dla ich grupy. Niestety w wyniku pewnych wydarzeń nasz żółty Autobot hibernuje na jakiś czas w postaci Volkswagena Garbusa. Tak znajduje go Charlie, rezolutna i buntownicza nastolatka. Pomiędzy dwojgiem wkrótce nawiąże się prawdziwa, wyjątkowa więź. Niestety sielanka nie trwa długo, ponieważ Bumblebee jest poszukiwany przez parę wyjątkowo wrednych i demonicznych Deceptikonów, którzy znajdują wsparcie wśród Ziemian. Tak rozpoczyna się nowe, pełne świeżości rozdanie w świecie Transformersów. Sprawcą tego pozytywnego dla mnie zaskoczenia jest nie kto inny jak Travis Knight, którego reżyserski talent widać właściwie w każdej scenie tej wyjątkowo przyjemnej produkcji. Poczynając od lekkiej, młodzieżowej konwencji podszytej energią lat 80. na barwnych postaciach i bardzo dobrze zbudowanych relacjach między nimi kończąc. Dzięki temu film Paramount Pictures staje się czymś bardzo świeżym w przemaglowanej przez hollywoodzką maszynę serii. W końcu na ekranie nie widać kolejnych tabel i arkuszy kalkulacyjnych producentów Fabryki Snów, a pozytywną, czystą miłość reżysera do opowiadanej przez siebie historii. Za to Knightowi należą się ogromne wyrazy uznania. Jego film jest czymś, co ogląda się z przyjemnością między innymi dzięki fantastycznemu poczuciu humoru, które reprezentuje widowisko. Żarty nie są wymuszone (co zdarzało się nagminnie w poprzednich produkcjach z serii), a organicznie przenikają się z opowieścią. Tak naprawdę każda z postaci, nawet te głównych złoczyńców, wnoszą mniejszą lub większą dawkę humoru. Prym wiodą tutaj oczywiście Bumblebee i Charlie. Jednak nieważne, czy obserwujemy na ekranie slapstickowe momenty, gagi sytuacyjne czy żarty wynikające z dynamiki pomiędzy bohaterami, każdy znajdzie coś dla siebie i myślę, że będzie się bawił naprawdę dobrze. U mnie po seansie uśmiech zagościł na długo na twarzy, co jest czymś nieporównywalnie lepszym w stosunku do humoru w poprzednich filmach z cyklu.
fot. Paramount Pictures
+33 więcej
Wspomniane przeze mnie lata 80. stanowią bardzo dobre tło dla wydarzeń, które obserwujemy na ekranie. Kreują one interesującą sferę nastrojów społecznych, przy okazji również dopełniają lekki charakter historii. Ważną rolę odgrywa fantastyczna ścieżka dźwiękowa z przebojami z tamtego okresu. Znajdziemy tutaj między innymi Take On Me czy Girlfriend In A Coma. Wszystkie utwory budują barwny pejzaż wydarzeń, są ich dźwiękową interpretacją, kreując bardzo spójny obraz ekranowych emocji. A tych tutaj nie zabraknie, szczególnie w relacji dwojga głównych bohaterów historii. Dynamika między postaciami Bumblebee a Charlie to coś, co mnie naprawdę ujęło i nie spodziewałem się, że kiedykolwiek będę tego świadkiem w serii o Transformersach. Ta relacja jest prawdziwym koktajlem pozytywnych emocji. Potrafi wzbudzić najszczerszy śmiech, zbudować luźną atmosferę dla czystego relaksu, czy w końcu autentycznie wzruszyć. Nie ma tutaj epatowania patosem, fałszu, żerowania na tanich chwytach, aby wzbudzić emocje u widza. Jest czysta przyjemność z oglądania każdej sceny z udziałem tego niecodziennego duetu. Hailee Steinfeld doskonale sprawdza się w swojej roli. Jest na przemian urocza, emocjonalna i buntownicza kiedy trzeba. Wnosi do swojej postaci mnóstwo charyzmy i zadziorności, co sprawia, że kreuje ona bohaterkę, z którą w pełni możemy się utożsamić. Jest świetnym, ludzkim czynnikiem w tym większym niż życie, kosmicznym konflikcie. Na uwagę zasługuje również interesujący, pełen barwnych postaci drugi plan. Wyróżniłbym tutaj dwóch bohaterów. Pierwszy z nich to Agent Burns, w którego wcielił się John Cena. Były wrestler po raz kolejny dobrze czuje się w roli twardziela, który wnosi sporą dawką humoru i lekkości. Również Jorge Lendeborg Jr. dobrze prezentuje się jako pełen pozytywnej energii skrzydłowy głównej bohaterki. Prawdziwą paletę dziwnych osobowości stanowi rodzina Charlie i obserwowanie tego kolektywu na ekranie jest naprawdę ciekawym doświadczeniem. W opozycji do tego są raczej mało złożone czarne charaktery opowieści. Spełniają one swoje zadanie, jednak nie są jakimiś wybitnie rozpisanymi antagonistami. To po prostu kolejne Deceptikony, może z ciekawszym zapleczem charakterologicznym, ale nie wnoszące nic świeżego do serii. Muszę za to bardzo pochwalić sceny akcji, które w końcu w jakimś filmie tego cyklu nie są zamiennikiem dla fabuły a stanowią jej spójny element. Nie ma tutaj ogromnej ilości wybuchów i miliona robotów, wśród których nie możemy dostrzec jednego. Jak na tę serię te sceny akcji są kameralne, jednak zostały świetnie zrealizowane w każdym calu i stanowią idealne uzupełnienie tej energetycznej historii. Są pełne napięcia, dynamiki i reprezentują dobre operowanie przestrzenią. To dla mnie zaskoczenie, ponieważ wcześniej cykl raczej ukazywał rozgardiasz, chaos i przerost formy nad treścią, jeśli chodzi o sekwencje akcji. Jak widać dobry reżyser potrafi zdziałać cuda. Bumblebee to produkcja reprezentująca czystą, pozytywną energię w najlepszym wydaniu. To swoisty feel good movie, po którym wychodzi się z uśmiechem z kina. Widowisko Knighta sprawiło, że znowu zacząłem wierzyć w serię o Transformersach.
To jest uproszczona wersja artykułu. KLIKNIJ aby zobaczyć pełną wersję (np. z galeriami zdjęć)
Spodobał Ci się ten news? Zobacz nasze największe HITY ostatnich 24h
Skomentuj