Kiedy ostatnim razem widzieliśmy Moody'ego, opuszczał właśnie L.A. na tle zachodzącego słońca, a Mick Jagger cierpliwie tłumaczył mu, że nie może mieć zawsze tego, czego pragnie. Było to smutne pożegnanie, Hank wyjeżdżał jako wielki przegrany, nie zostawiając za sobą nikogo, komu byłby niezbędny. Wszyscy wokół niego układali sobie życie, ale w swoich planach na przyszłość nie uwzględniali jego.

Tak to zwykle jest z Californication. Sezon kończy się pięknie, bardzo mocno chwyta za serce i wyciska parę łez. Hank rozumie co zrobił źle (oczywiście za późno), Hank stara się naprawiać swoje błędy (kiedy jest to już niemożliwe), Hank próbuje udowodnić, że potrafi zachowywać się odpowiedzialnie i dbać o tych, których kocha (na próbach się kończy). Wydawać by się mogło, że już nic nie może go powstrzymać przed przemianą. A w końcu i tak zawsze okazuje się, że w przerwie pomiędzy emisją sezonów Hankowi udało się w całości zregenerować siły, odświeżyć nieco swój niezaprzeczalny urok i wynaleźć kilka nowych sposobów na podryw. Wszystko zaczyna się od początku.

Już pierwsze sekundy "JFK to LAX" dają nam do zrozumienia, że tym razem, przy piątej odsłonie serialu, będzie dokładnie tak samo. Rozlegają się dźwięki "Love Me Two Times" The Doors (nie wyobrażam sobie lepiej dobranej piosenki) i właściwie wiemy już wszystko. Hank odpala papierosa i desperacko usiłuje stworzyć „mowę rozstaniową”, swoją drogą niezbyt udaną. Jego nowojorska rozrywka, czyli niezbyt sympatyczna kobieta o imieniu Carrie (to imię nie budzi raczej pozytywnych skojarzeń), w akcie porozstaniowej furii wylewa na niego drinka. Powrót do normy.

Od niechlubnego odwrotu z L.A. minęły prawie trzy lata. To spore zaskoczenie – przez ten czas dużo się zmieniło i nie można się oprzeć wrażeniu, że dużo nas ominęło. Naprawdę nie wiem co myśleć o tym przeskoku czasowym. Z jednej strony możemy liczyć na coś zupełnie nowego, bez ciągłego przetwarzania tym samych wątków i problemów… Nie ukrywam jednak, że chętnie choć przez chwilę potowarzyszyłabym Moody’emu na ulicach Nowego Yorku.

A co nas ominęło? Główny bohater zdążył przez ten czas zakończyć kolejny pseudozwiązek i trochę popracować. Karen wiedzie spokojne życie u boku męża (z błękitnookim Benem widocznie nie wyszło), a Becca (tutaj parę słów uznania – Madeleina Martin bardzo wyładniała i w końcu przestała przypominać członka rodziny Addamsów), ku przerażeniu ojca, spędza noce u boku starszego chłopaka poznanego w koledżu. Okazało się też, że Charlie i Marcy spłodzili uroczego okularnika i wspólnie go wychowują. Moje oczekiwania się niestety nie sprawdziły i ich małżeństwo można uznać za oficjalnie zakończone. Szkoda. Runkle odhacza setną kobietę na liście swoich łóżkowych zdobyczy, a Marcy przeżywa „seksualny renesans” za sprawą Stu. Wszyscy jakoś poukładali sobie życie…

- Pościg za tą kobietą i związkiem uzależnił mnie jak heroina. Wyniszczało mnie to. Ją doprowadzałem do szaleństwa, a dziecko unieszczęśliwiałem. Ale gdy w końcu dajesz sobie spokój, zaczyna być lepiej – opowiada swojej nowej, pięknej przyjaciółce. Hank brzmi niczym zmęczony, stary człowiek, podsumowujący swoje życie i liczne błędy. Po tych słowach możemy stwierdzić, że zaakceptował aktualną sytuację i pogodził się z przegraną. Jego ukochane wybrały inne życie, a on sam skazany jest na wieczne ekscesy i romanse trwające mniej niż chwilę. Ale czy naprawdę jest gotowy odpuścić? I czy najbliższe mu osoby także? Zarówno Karen, jak i Becca mają przy swoim boku mężczyzn będących lekko zmodyfikowanymi wersjami Hanka…a może jego substytutami?

Obawiam się, że to, co najlepsze, jest już za nami. A tego najlepszego było naprawdę dużo. Hank Moody to jedna z najlepiej zbudowanych postaci ostatnich lat – osobowość bardzo skomplikowana i kontrowersyjna, a przez to niesamowicie fascynująca. Wszystkie postaci wokół niego są niemal równie dobre. Mamy więc absolutnie piękną historię miłości Hanka i Karen (jeden z najlepszych odcinków – dzień, w którym się poznali), skomplikowane stosunki z Beccą i niezwykłą przyjaźń z Charliem. To wszystko zostało już wspaniale opowiedziane, pogłębione, przeanalizowane na wszystkie sposoby w mistrzowski sposób. Śmialiśmy się, płakaliśmy, wyciągaliśmy wnioski. Niektóre odcinki, niektóre sceny dosłownie zwalały z nóg i sprawiały, że jeszcze na długo po zakończeniu seansu nie można się było otrząsnąć. Ale czy jest tu jeszcze coś do odkrycia? Znamy tych ludzi tak dobrze, że przewidujemy ich reakcje, niemalże odgadujemy myśli. Możemy już tylko iść do przodu.

Ten odcinek to powrót do korzeni serialu. Trochę smutny powrót. Możemy z łatwością odgadnąć co się wydarzy. Dzięki Tylerowi i Samurajowi Apokalipsy z pewnością będzie się działo. Domyślamy się już z kim Moody pójdzie do łóżka, z kim się polubi, a kto zalezie mu za skórę. Formuła, choć wciąż ta sama, jeszcze nie do końca się wyczerpała. Serial od początku opierał się na Moodym pełnym uroku i Moody wciąż ten urok ma. Na jak długo?

Californication nie bawi tak, jak wcześniej, a przede wszystkim nie dostarcza tylu wrażeń i tak wielu wzruszeń, ale nadal jakoś się trzyma. Nie jest to już jednak opowieść z morałem. Chociaż z bardzo poruszającej (i wbrew pozorom głębokiej) opowieści o niezwykłym człowieku z problemami została już tylko komedyjka, pół godziny zabawy nadal mamy zagwarantowane.

To jest uproszczona wersja artykułu. KLIKNIJ aby zobaczyć pełną wersję (np. z galeriami zdjęć)
Spodobał Ci się ten news? Zobacz nasze największe HITY ostatnich 24h
Skomentuj