Do Infinite Warfare jeszcze przed premierą przylgnęła łatka najbardziej znienawidzonej gry ostatnich lat. Pierwszy zwiastun gry został zmieszany z błotem i stał się jednym z najgorzej ocenianych filmów w serwisie YT, ustępując miejsca wyłącznie utworowi Baby w wykonaniu Justina Biebera. Było to spowodowane przede wszystkim dość odważnym krokiem ze strony deweloperów, a mianowicie przeniesieniu akcji w kosmos. Seria już od dłuższego czasu romansowała z klimatami science-fiction, jednak tym razem było to szaleństwo na całego, a grze bliżej do produkcji, takich jak Halo, niż do klasycznych odsłon cyklu Call of Duty. Z pewnością falę nienawiści napędził również Battlefield 1, który powrócił do historycznych klimatów, których graczom tak brakowało. I tutaj, na samym wstępie, chciałbym zaznaczyć, że pomimo skazania na porażkę, Call of Duty: Infinite Warfare nie jest grą złą. Ba – to najlepsza odsłona serii od lat.
Zacznijmy jednak od początku. W Infinite Warfare wcielamy się w postać Nicka Reyesa, młodego żołnierza, który niedługo po rozpoczęciu gry, zostaje awansowany na kapitana statku Retribution. Sytuacja nie jest jednak do końca szczęśliwa, bo w międzyczasie toczy się walka pomiędzy mieszkańcami Ziemi, a Frontem Obrony Kolonialnej, na którego czele stoi Jon Snow. No dobra – nie Jon Snow, a Salen Kotch, w którego wciela się właśnie Kit Harrington. Aktor udzielił postaci nie tylko głosu, ale również wyglądu. O dziwo, w roli typowego czarnego charakteru sprawdził się całkiem nieźle. Jego postać jest co prawda całkowicie jednowymiarowa, pozbawiona głębi i istnieje tylko po to, aby gra miała antagonistę, ale sam Harrington wypada naprawdę przekonująco w roli takiego typowego bad guya.
Kampania to z jednej strony klasyczne Call of Duty, z masą widowiskowych scen, jednak czuć tu również spory powiew świeżości, związany właśnie z przeniesieniem akcji poza Ziemię. Dostajemy na przykład misje, w których dryfujemy w przestrzeni kosmicznej i mamy możliwość przyciągania się do obiektów za pomocą linki z hakiem, a także zadania, w których zasiadamy za sterami Szakala – kosmicznego myśliwca. Sterowanie tym pojazdem jest bardzo zręcznościowe, a przy tym też proste do opanowania, ale likwidowanie kolejnych celów i unikanie wrogich pocisków i rakiet sprawia sporo frajdy i bywa satysfakcjonujące. Świetnie sprawdza się także futurystyczne wyposażenie, w postaci granatów antygrawitacyjnych, które unoszą oponentów w powietrze i czynią łatwym celem lub np. rozkładanej tarczy, która może posłużyć nam do osłonienia się przed ogniem przeciwników. Tryb dla jednego gracza to zabawa na około 6 godzin. Można jednak wydłużyć ją do około 8-10 godzin, jeśli zechcecie wykonywać wszystkie zadania poboczne. Nie są one przesadnie pasjonujące, ani w żaden sposób nie wpływają na warstwę fabularną – ot, wyjaśnione są jako próba zaszkodzenia FOK lub zlikwidowania zagrożenia. Miło jednak, że deweloperzy dodali taką opcję dla osób, które chciałyby, aby Call of Duty: Infinite Warfare zapewniło im rozgrywkę na nieco dłużej.
Singleplayer jest więc dość krótki (ale i tak dłuższy niż u konkurencji), intensywny, a zaprezentowana opowieść nie powala oryginalnością, ale jest na tyle interesująca, że ma się ochotę na to, aby dobrnąć do jej końca. Dobrze spisali się też aktorzy, których mamy okazję usłyszeć w polskiej wersji językowej. Często podkreślam, że nie jestem fanem dubbingu – tak w filmach, jak i grach, ale tutaj nie mam prawie żadnych zastrzeżeń. Świetne wrażenie wywarł na mnie Marcin Dorociński, który wciela się w protagonistę i brzmi tak, jak brzmieć powinien. Nieco gorzej wypadają Olga Bołądź i Łukasz Simlat, ale nadal jest to wysoki poziom. O dziwo, najmniej podobał mi się udział Jarosława Boberka, a więc najbardziej doświadczonego aktora dubbingowego w obsadzie. Wciela się on w role robota – Ethana i moim zdaniem nie brzmi zbyt przekonująco, chociaż możliwe, że w oryginale głos brzmi podobnie. Peter Dinklage w Destiny udowodnił, że nawet utalentowani aktorzy mogą mieć problemy z podłożeniem głosu pod sztuczną inteligencję. A, no i jest też Mirosław Hermaszewski, jedyny Polak, który faktycznie miał okazję znaleźć się w przestrzeni kosmicznej. Jego rola jest jednak na tyle niewielka, że trudno ją oceniać i traktować inaczej niż drobny akcent i mrugnięcie okiem do fanów gry. Sam dubbing cieszy również z innego powodu, a mianowicie rozsądnego korzystania z wulgaryzmów, które pojawiają się sporadycznie, nie rażą w uszy i nie wypadają sztucznie.
W Call of Duty: Infinite Warfare powraca tryb Zombies. Tym razem jest on jeszcze bardziej szalony i nieprzewidywalny niż wcześniej, a to za sprawą bardzo ciekawej stylistyki, utrzymanej w klimacie lunaparku z lat 80. Walkę z żywymi trupami trudno traktować serio, gdy otoczenie jest niezwykle kolorowe i radosne, ale ten kontrast sprawia, że jest to naprawdę ciekawe doświadczenie, inne od tego, do czego przyzwyczaiły nas dziesiątki innych, kooperacyjnych strzelanek z zombie w roli głównej. No i Zombies w Infinite Warfare ma jeszcze jedną, niezaprzeczalną zaletę – Davida Hasselhofa, który udzielił swojego głosu i wizerunku. Tryb przygotowano w taki sposób, że jest on nie tylko dodatkiem do kampanii i multi, ale sprawdza się całkiem nieźle jako samodzielna produkcja. Jeśli macie grupkę znajomych, z którymi lubicie grać, to jest to naprawdę dobra propozycja, która zapewni sporo godzin przyjemnej, chociaż niezbyt ambitnej zabawy. Z uwagi na klimat, jak i niewielki poziom skomplikowania, jest to też doskonała okazja dla osób, które szukają odskoczni od emocjonującej kampanii i trybu wieloosobowego, który potrafi poważnie zestresować.
Multiplayer, to dla wielu graczy danie główne i podstawowy powód do kupna Call of Duty każdego roku. I w zasadzie tryb ten można opisać jednym zdaniem. Zdaniem, które jednych przekona do zakupu, innych zaś totalnie zniechęci. To nadal to samo, znane od lat Call of Duty i różnice w samej mechanice zabawy są kosmetyczne. Feeling broni jest ten sam, mapy nadal są niewielkie, a rozgrywka jest niezwykle dynamiczna. Szybko zabija się przeciwników, szybko się ginie i równie szybko wraca się na pole bitwy. Po pograniu w tryb wieloosobowy Battlefield 1 w Infinite Warfare czułem się jak emeryt, ledwo nadążając za akcją widoczną na ekranie. Różnica jest kolosalna i pomimo wielu wojenek fanów obu serii trzeba przyznać, że rozgrywka w każdej z gier wygląda ZUPEŁNIE inaczej. Niestety, wraz z całą mechaniką i szybkością gry, w Infinite Warfare powróciła również niezwykle toksyczna społeczność graczy. Trudno jednak winić za to twórców.
Gra nie zaskakuje pod względem grafiki. Dużo brakuje jej do fantastycznej oprawy z konkurencyjnego Battlefield 1, a i Titanfall 2 wydaje się prezentować lepiej. Nie oznacza to jednak, że najnowsze Call of Duty jest brzydkie, bo to nadal gra, która może się podobać. Świetne wrażenie robią zwłaszcza misje w przestrzeni kosmicznej i te, w których zasiadamy za sterami Szakala. Efekty towarzyszące niszczeniu wrogich statków cieszą oko. O dubbingu już się wypowiadałem, jednak powtórzę się: jest naprawdę dobry i nawet jeśli nie przepadacie za polonizacjami, to dajcie mu szansę, być może również i Wam przypadnie do gustu. Muzyka zaś nie jest niczym specjalnym, ale dobrze buduje nastrój i podkreśla przepełnione akcją sceny – ot, solidna robota, ale bez żadnych zapadających w pamięć utworów, które miałbym ochotę przesłuchać po zakończeniu gry.
Call of Duty: Infinite Warfare to najlepsza odsłona serii od lat, z ciekawą i przyjemną kampanią dla jednego gracza, trybem zombie utrzymanym w zupełnie innej stylistyce i rozgrywkami wieloosobowymi, które można kochać lub nienawidzić. Jeżeli tylko nie macie alergii na futurystyczne klimaty i lubicie ten gatunek gier, to zdecydowanie warto dać jej szansę.
PLUSY:
+ ciekawa, zróżnicowana kampania,
+ solidny polski dubbing,
+ wciągający tryb Zombies,
+ świetne misje w przestrzeni kosmicznej.
MINUSY:
- nadal ten sam szkielet rozgrywki,
- brak większych zmian w trybie wieloosobowym.
Aktualizacja - DLC 1: Sabotage
[Aleksander]: Nie sądziłem, że Call of Duty: Infinite Warfare będzie mnie w stanie zaskoczyć czymś pozytywnym. Co prawda tryb dla pojedynczego gracza jest, jak napisał Paweł, całkiem dobry, ja jednak preferuję kooperację i tryby kompetytywne.
Pierwsze DLC pod tytułem Sabotage ukazało się niedawno jako czasowy exclusive na PlayStation 4 i przyniosło fanom serii cztery nowe mapy do rozgrywek sieciowych oraz jedną do trybu Zombie. Pierwsza mapa ucieszy starych wyjadaczy serii, bowiem Dominion to nic innego jak zmodernizowany, szalenie popularny Afgan z Modern Warfare 2. Następny na liście jest Renaissance, który oferuje ciasne uliczki i krótkie linie wymiany ognia i dynamiczną rozgrywkę. Noir to klasyczna mapa oferująca 3 główne fronty, na których toczy się bitwa. Na koniec Neon, malutka mapa, swoim designem przywodząca mi na myśl wirtualny trening w Titanfall 2.
To wszystko jednak blednie przy Rave in Redwoods – nowej mapie do trybu Zombie. O ile Zombies in Spaceland nie przemówiło do mnie ani swoją konstrukcją, ani kiczowatymi latami 80. (choć bardzo je lubię, tutaj po prostu nie zadziałały), o tyle tutaj jest już dużo lepiej. Lata 90., obóz nad jeziorem i zombie, czyż można chcieć więcej? Nowa mapa daje dużo więcej frajdy, jej konstrukcja jest bardziej przemyślana, a na dodatek mamy tutaj halucynogenny trip i Kevina Smitha!
Sabotage warto kupić choćby właśnie przez wzgląd na tę jedną mapę, naprawdę przekonała mnie ona do powrotu do Call of Duty: Infinite Warfare.
8/10 psychodelicznie pokolorowanych zombi.