Call of Duty: Infinite Warfare – recenzja gry
Data premiery w Polsce: 4 listopada 2016Call of Duty: Infinite Warfare to trzeci duży FPS, który zadebiutował pod koniec tego roku. Jak wypada w porównaniu z Battlefield 1 i Titanfall 2?
Call of Duty: Infinite Warfare to trzeci duży FPS, który zadebiutował pod koniec tego roku. Jak wypada w porównaniu z Battlefield 1 i Titanfall 2?
Do Infinite Warfare jeszcze przed premierą przylgnęła łatka najbardziej znienawidzonej gry ostatnich lat. Pierwszy zwiastun gry został zmieszany z błotem i stał się jednym z najgorzej ocenianych filmów w serwisie YT, ustępując miejsca wyłącznie utworowi Baby w wykonaniu Justina Biebera. Było to spowodowane przede wszystkim dość odważnym krokiem ze strony deweloperów, a mianowicie przeniesieniu akcji w kosmos. Seria już od dłuższego czasu romansowała z klimatami science-fiction, jednak tym razem było to szaleństwo na całego, a grze bliżej do produkcji, takich jak Halo, niż do klasycznych odsłon cyklu Call of Duty. Z pewnością falę nienawiści napędził również Battlefield 1, który powrócił do historycznych klimatów, których graczom tak brakowało. I tutaj, na samym wstępie, chciałbym zaznaczyć, że pomimo skazania na porażkę, Call of Duty: Infinite Warfare nie jest grą złą. Ba – to najlepsza odsłona serii od lat.
Zacznijmy jednak od początku. W Infinite Warfare wcielamy się w postać Nicka Reyesa, młodego żołnierza, który niedługo po rozpoczęciu gry, zostaje awansowany na kapitana statku Retribution. Sytuacja nie jest jednak do końca szczęśliwa, bo w międzyczasie toczy się walka pomiędzy mieszkańcami Ziemi, a Frontem Obrony Kolonialnej, na którego czele stoi Jon Snow. No dobra – nie Jon Snow, a Salen Kotch, w którego wciela się właśnie Kit Harrington. Aktor udzielił postaci nie tylko głosu, ale również wyglądu. O dziwo, w roli typowego czarnego charakteru sprawdził się całkiem nieźle. Jego postać jest co prawda całkowicie jednowymiarowa, pozbawiona głębi i istnieje tylko po to, aby gra miała antagonistę, ale sam Harrington wypada naprawdę przekonująco w roli takiego typowego bad guya.
Kampania to z jednej strony klasyczne Call of Duty, z masą widowiskowych scen, jednak czuć tu również spory powiew świeżości, związany właśnie z przeniesieniem akcji poza Ziemię. Dostajemy na przykład misje, w których dryfujemy w przestrzeni kosmicznej i mamy możliwość przyciągania się do obiektów za pomocą linki z hakiem, a także zadania, w których zasiadamy za sterami Szakala – kosmicznego myśliwca. Sterowanie tym pojazdem jest bardzo zręcznościowe, a przy tym też proste do opanowania, ale likwidowanie kolejnych celów i unikanie wrogich pocisków i rakiet sprawia sporo frajdy i bywa satysfakcjonujące. Świetnie sprawdza się także futurystyczne wyposażenie, w postaci granatów antygrawitacyjnych, które unoszą oponentów w powietrze i czynią łatwym celem lub np. rozkładanej tarczy, która może posłużyć nam do osłonienia się przed ogniem przeciwników. Tryb dla jednego gracza to zabawa na około 6 godzin. Można jednak wydłużyć ją do około 8-10 godzin, jeśli zechcecie wykonywać wszystkie zadania poboczne. Nie są one przesadnie pasjonujące, ani w żaden sposób nie wpływają na warstwę fabularną – ot, wyjaśnione są jako próba zaszkodzenia FOK lub zlikwidowania zagrożenia. Miło jednak, że deweloperzy dodali taką opcję dla osób, które chciałyby, aby Call of Duty: Infinite Warfare zapewniło im rozgrywkę na nieco dłużej.
Singleplayer jest więc dość krótki (ale i tak dłuższy niż u konkurencji), intensywny, a zaprezentowana opowieść nie powala oryginalnością, ale jest na tyle interesująca, że ma się ochotę na to, aby dobrnąć do jej końca. Dobrze spisali się też aktorzy, których mamy okazję usłyszeć w polskiej wersji językowej. Często podkreślam, że nie jestem fanem dubbingu – tak w filmach, jak i grach, ale tutaj nie mam prawie żadnych zastrzeżeń. Świetne wrażenie wywarł na mnie Marcin Dorociński, który wciela się w protagonistę i brzmi tak, jak brzmieć powinien. Nieco gorzej wypadają Olga Bołądź i Łukasz Simlat, ale nadal jest to wysoki poziom. O dziwo, najmniej podobał mi się udział Jarosława Boberka, a więc najbardziej doświadczonego aktora dubbingowego w obsadzie. Wciela się on w role robota – Ethana i moim zdaniem nie brzmi zbyt przekonująco, chociaż możliwe, że w oryginale głos brzmi podobnie. Peter Dinklage w Destiny udowodnił, że nawet utalentowani aktorzy mogą mieć problemy z podłożeniem głosu pod sztuczną inteligencję. A, no i jest też Mirosław Hermaszewski, jedyny Polak, który faktycznie miał okazję znaleźć się w przestrzeni kosmicznej. Jego rola jest jednak na tyle niewielka, że trudno ją oceniać i traktować inaczej niż drobny akcent i mrugnięcie okiem do fanów gry. Sam dubbing cieszy również z innego powodu, a mianowicie rozsądnego korzystania z wulgaryzmów, które pojawiają się sporadycznie, nie rażą w uszy i nie wypadają sztucznie.
W Call of Duty: Infinite Warfare powraca tryb Zombies. Tym razem jest on jeszcze bardziej szalony i nieprzewidywalny niż wcześniej, a to za sprawą bardzo ciekawej stylistyki, utrzymanej w klimacie lunaparku z lat 80. Walkę z żywymi trupami trudno traktować serio, gdy otoczenie jest niezwykle kolorowe i radosne, ale ten kontrast sprawia, że jest to naprawdę ciekawe doświadczenie, inne od tego, do czego przyzwyczaiły nas dziesiątki innych, kooperacyjnych strzelanek z zombie w roli głównej. No i Zombies w Infinite Warfare ma jeszcze jedną, niezaprzeczalną zaletę – Davida Hasselhofa, który udzielił swojego głosu i wizerunku. Tryb przygotowano w taki sposób, że jest on nie tylko dodatkiem do kampanii i multi, ale sprawdza się całkiem nieźle jako samodzielna produkcja. Jeśli macie grupkę znajomych, z którymi lubicie grać, to jest to naprawdę dobra propozycja, która zapewni sporo godzin przyjemnej, chociaż niezbyt ambitnej zabawy. Z uwagi na klimat, jak i niewielki poziom skomplikowania, jest to też doskonała okazja dla osób, które szukają odskoczni od emocjonującej kampanii i trybu wieloosobowego, który potrafi poważnie zestresować.
Multiplayer, to dla wielu graczy danie główne i podstawowy powód do kupna Call of Duty każdego roku. I w zasadzie tryb ten można opisać jednym zdaniem. Zdaniem, które jednych przekona do zakupu, innych zaś totalnie zniechęci. To nadal to samo, znane od lat Call of Duty i różnice w samej mechanice zabawy są kosmetyczne. Feeling broni jest ten sam, mapy nadal są niewielkie, a rozgrywka jest niezwykle dynamiczna. Szybko zabija się przeciwników, szybko się ginie i równie szybko wraca się na pole bitwy. Po pograniu w tryb wieloosobowy Battlefield 1 w Infinite Warfare czułem się jak emeryt, ledwo nadążając za akcją widoczną na ekranie. Różnica jest kolosalna i pomimo wielu wojenek fanów obu serii trzeba przyznać, że rozgrywka w każdej z gier wygląda ZUPEŁNIE inaczej. Niestety, wraz z całą mechaniką i szybkością gry, w Infinite Warfare powróciła również niezwykle toksyczna społeczność graczy. Trudno jednak winić za to twórców.
Gra nie zaskakuje pod względem grafiki. Dużo brakuje jej do fantastycznej oprawy z konkurencyjnego Battlefield 1, a i Titanfall 2 wydaje się prezentować lepiej. Nie oznacza to jednak, że najnowsze Call of Duty jest brzydkie, bo to nadal gra, która może się podobać. Świetne wrażenie robią zwłaszcza misje w przestrzeni kosmicznej i te, w których zasiadamy za sterami Szakala. Efekty towarzyszące niszczeniu wrogich statków cieszą oko. O dubbingu już się wypowiadałem, jednak powtórzę się: jest naprawdę dobry i nawet jeśli nie przepadacie za polonizacjami, to dajcie mu szansę, być może również i Wam przypadnie do gustu. Muzyka zaś nie jest niczym specjalnym, ale dobrze buduje nastrój i podkreśla przepełnione akcją sceny – ot, solidna robota, ale bez żadnych zapadających w pamięć utworów, które miałbym ochotę przesłuchać po zakończeniu gry.
Call of Duty: Infinite Warfare to najlepsza odsłona serii od lat, z ciekawą i przyjemną kampanią dla jednego gracza, trybem zombie utrzymanym w zupełnie innej stylistyce i rozgrywkami wieloosobowymi, które można kochać lub nienawidzić. Jeżeli tylko nie macie alergii na futurystyczne klimaty i lubicie ten gatunek gier, to zdecydowanie warto dać jej szansę.
PLUSY:
+ ciekawa, zróżnicowana kampania,
+ solidny polski dubbing,
+ wciągający tryb Zombies,
+ świetne misje w przestrzeni kosmicznej.
MINUSY:
- nadal ten sam szkielet rozgrywki,
- brak większych zmian w trybie wieloosobowym.
Aktualizacja - DLC 1: Sabotage
[Aleksander]: Nie sądziłem, że Call of Duty: Infinite Warfare będzie mnie w stanie zaskoczyć czymś pozytywnym. Co prawda tryb dla pojedynczego gracza jest, jak napisał Paweł, całkiem dobry, ja jednak preferuję kooperację i tryby kompetytywne.
Pierwsze DLC pod tytułem Sabotage ukazało się niedawno jako czasowy exclusive na PlayStation 4 i przyniosło fanom serii cztery nowe mapy do rozgrywek sieciowych oraz jedną do trybu Zombie. Pierwsza mapa ucieszy starych wyjadaczy serii, bowiem Dominion to nic innego jak zmodernizowany, szalenie popularny Afgan z Modern Warfare 2. Następny na liście jest Renaissance, który oferuje ciasne uliczki i krótkie linie wymiany ognia i dynamiczną rozgrywkę. Noir to klasyczna mapa oferująca 3 główne fronty, na których toczy się bitwa. Na koniec Neon, malutka mapa, swoim designem przywodząca mi na myśl wirtualny trening w Titanfall 2.
To wszystko jednak blednie przy Rave in Redwoods – nowej mapie do trybu Zombie. O ile Zombies in Spaceland nie przemówiło do mnie ani swoją konstrukcją, ani kiczowatymi latami 80. (choć bardzo je lubię, tutaj po prostu nie zadziałały), o tyle tutaj jest już dużo lepiej. Lata 90., obóz nad jeziorem i zombie, czyż można chcieć więcej? Nowa mapa daje dużo więcej frajdy, jej konstrukcja jest bardziej przemyślana, a na dodatek mamy tutaj halucynogenny trip i Kevina Smitha!
Sabotage warto kupić choćby właśnie przez wzgląd na tę jedną mapę, naprawdę przekonała mnie ona do powrotu do Call of Duty: Infinite Warfare.
8/10 psychodelicznie pokolorowanych zombi.
Źródło: fot. Activision
Poznaj recenzenta
Aleksander "Taktyczny Wafel" MazanekPoznaj recenzenta
Paweł KrzystyniakKalendarz premier seriali
Zobacz wszystkie premieryDzisiaj urodziny obchodzą
ur. 1965, kończy 59 lat
ur. 1984, kończy 40 lat
ur. 1967, kończy 57 lat
ur. 1989, kończy 35 lat
ur. 1988, kończy 36 lat