Castle zawsze słynął z ciekawych i wciągających historii jednoodcinkowych, pokazując, że pomimo upływu kolejnych sezonów, świeżych pomysłów wciąż może być wiele. Nieważne, że czasami są one lekko naciągane czy tez zupełnie oderwane od rzeczywistości (jak chociażby epizod z UFO). Najważniejsze, żeby wciągały widza jak dobry odkurzacz. Tak też dzieje się i tym razem, kiedy poznajemy nieznaną dotąd przeszłość jednego z bohaterów. Od zawsze uważałem, że duet Kevin-Esposito jest jednym z najlepszych wśród tych drugoplanowych w obecnie emitowanych serialach i zostało to potwierdzone. Historia, która została przedstawiona właśnie na przykładzie Ryana, jest naprawdę interesująca i śmiało może konkurować z przygodami Castle’a i Beckett, którzy, jak wiemy, grają pierwsze skrzypce w tym serialu.
Ukazanie tego drugoplanowego bohatera jako agenta FBI działającego pod przykrywką okazało się strzałem w dziesiątkę. Nie dość, że było to niespodziewane, to jeszcze na dodatek zostało pokazane w nieszablonowy sposób i to już od samego początku. Nie mogłem praktycznie wytrzymać ze śmiechu, kiedy to na posterunku słodki Kevin został namiętnie pocałowany przez podejrzaną w sprawie, a następnie bezpardonowo strzelony z przysłowiowego liścia. Nie dziwi, że z miejsca został posądzony o domniemany romans przez swoją narzeczoną i kolegów z pracy, którzy byli świadkami tego niecodziennego zajścia. To była jednak inteligentna zagrywka ze strony scenarzystów, która miała na celu zmylić widza przed wprowadzeniem na właściwy tor zdarzeń – i to mi się właśnie bardzo podobało! Wydawało się, że będzie to zaledwie zabawny przerywnik w odcinku, a był zaczątkiem czegoś dużo bardziej interesującego. Nie dość, że poznaliśmy intrygującą przeszłość bohatera, to na dodatek mogliśmy obejrzeć go w nowej roli. Trzeba przyznać - spisał się w niej naprawdę nieźle. Jako Fenton był wiarygodny, przekonujący – taki jaki powinien być glina pod przykrywką. Był to popis aktorski w wykonaniu Seamusa Devera. I choć sama historia przebiegła dość schematycznie, nie miało to za wielkiego znaczenia, bowiem nie ona w "The Wild Rover" była najważniejsza.
[image-browser playlist="592722" suggest=""]
©2013 ABC Studios
Na drugi plan zeszli dotychczas główni bohaterowie, ale nie można tego uznać za minus, gdyż świetnie uzupełniali wątek Ryana, na boku rozwiązując swój nieco bardziej błahy problem. Przedrzeźnianie się Kate z Rickiem stanowiło dobrze znany dla widza element odcinka, natomiast moment prawdy i wyjaśnienie sobie sprawy tajemniczego "Jordana" pokazało raz jeszcze, jak dobrym pomysłem twórców było połączenie tej dwójki w parę. Zresztą już w zeszłym odcinku zostało to również potwierdzone poprzez numer 1 na liście Ricka "rzeczy do zrobienia przed śmiercią", czyli: "być z Kate". Twórcy co rusz wrzucają takie smaczki, które dla wiernych fanów Castle stanowią miły element i podkreślają mocne strony serialu. Aż prosi się, żeby otrzymać cały odcinek poświęcony tej relacji. Cóż, może z czasem się go doczekamy, aby jednak nie był to dopiero finał.
Również ważnym elementem, który został wyeksponowany podczas przebiegu całego odcinka, był motyw zaufania i tajemnic pomiędzy bliskimi osobami. Muszę przyznać, że motyw ten oglądało się naprawdę dobrze, szczególnie że został przedstawiony i poruszony na przykładzie trzech różnych pari. Tym bardziej, że patrząc na każdą z nich - niezależnie, czy byli to Kate i Rick, Ryan i Esposito, czy Ryan i Jenny - można było dostrzec coś innego i ująć ten problem od innej strony. Trudno mi powiedzieć, która z tych relacji, jeśli chodzi o zaufanie i tajemnice, wypadła najciekawiej, jednak cieszę się, że twórcom udało się przedstawić ten problem tak wieloaspektowo.
[image-browser playlist="592723" suggest=""]
©2013 ABC Studios
Castle po raz kolejny pokazało, że może przyciągnąć widza do ekranu jednoodcinkową historią. Znowu została podkreślona rola bohaterów drugoplanowych oraz motyw zaufania, jednak - co najważniejsze - przygody Castle’a i Beckett wciąż dostarczają dobrej rozrywki, pomimo już pięciu lat na karku i setnego odcinka na horyzoncie.
Ocena: 6/10