Netfliksowa Castlevania przeszła naprawdę długą drogę od premiery w 2017 roku. Pierwszy sezon był świetny, choć skondensowana do czterech odcinków opowieść zostawiała spory niedosyt i była jedynie - pokuszę się o sięgnięcie po grową nomenklaturę - swoistą „wersją demo”, prologiem. Drugi sezon doprowadził do starcia z Drakulą, przez co niektórzy mieli obawy co do tego, jak historia będzie kontynuowana już bez słynnego krwiopijcy. Okazały się one zupełnie bezpodstawne, bo kolejna seria wprowadziła całość na nowe tory i zrobiła się z tego niemalże Gra o Tron z wampirami - pełną rywalizujących ze sobą stron konfliktu, spisków i zwrotów akcji. Mnóstwo nowych postaci i rozpoczętych wątków wiązało się jednak z kolejnymi niepokojami: tym razem o to, czy uda się to wszystko doprowadzić do satysfakcjonującego końca. Na szczęście twórcy wyszli z tego obronną ręką, serwując bardzo dobry finał. Czwarty sezon rozpoczyna się dokładnie tam, gdzie zakończył się poprzedni. Trevor i Sypha podróżują po okolicy, walcząc z potworami, ludźmi i wampirami, starając się udaremnić kolejne próby wskrzeszenia Drakuli, Alucard zmaga się ze swoją samotnością w zamku ojca, Carmilla i jej wampirze siostry nadal knują, a Isaak zbiera potężną armię nocnych stworzeń. Dość karkołomnym pomysłem wydawało mi się dodanie kolejnych interesujących postaci do całkiem obszernego zbioru bohaterów i antagonistów, ale jakimś cudem udało się to zrealizować i odpowiednio wyważyć. Tajemniczy wampir Varney, w którego wciela się kapitalny Malcolm McDowell, czy Greta z Danesti, będąca prawdopodobnie wariacją na temat znanego z gier Granta Dynasty, to ciekawe dodatki po obu stronach konfliktu. Znacznie rozwinięto też wątek hrabiego Saint-Germaina, prawdopodobnie najbardziej tajemniczego bohatera w całym serialu. Poznaliśmy dokładnie jego motywacje i związany z nimi plan, będący kluczowym dla całej opowieści. Mimo mocno ograniczonego czasu (zaledwie 10 odcinków po około 20-25 minut), wszystko ma tu swoje miejsce. Nie czuć, by czemukolwiek, komukolwiek poświęcono zbyt mało lub zbyt dużo czasu czy uwagi. Pięknie zarysowano rozwój bohaterów i zmiany, jakie przeszli na przestrzeni tych 32 odcinków. Szczególnie widać to u trójki protagonistów – Trevora, Syphy i Alucarda, który podczas tej przygody przeżyli naprawdę wiele, ale widać, że ostatecznie na każdego z nich wywarła ona pozytywny wpływ. Świetnej, a przy tym bardzo zaskakującej kulminacji doczekał się również wątek dwóch diabelskich kowali, Izaaka i Hektora, który był moim ulubionym i od samego początku śledziłem go z wielkim zainteresowaniem. Wszystkie dziesięć epizodów obejrzałem w jeden dzień, w czym pomogło świetne tempo oraz sporo niespodzianek, zwrotów akcji oraz odniesień do gier.  I w zasadzie, jeśli miałbym się na siłę do czegoś przyczepić, to jedynie do tego, że końcówka wydała mi się odrobinę zbyt cukierkowa, jak na to, do czego wcześniej przyzwyczaili scenarzyści. To jednak mocno subiektywne odczucie i w pełni zrozumiem, jeśli nie będziecie się z nim zgadzać.
fot. Netflix
+4 więcej
Bardzo daleko od „cukierkowatości” są natomiast sceny akcji - i bardzo dobrze! Wszystkie pojedynki, których tym razem jest naprawdę sporo, przedstawiono jako prawdziwe spektakle animowanej przemocy. Krew, flaki i części ciała latają na lewo i prawo. Jest tu też kilka naprawdę zapadających w pamięć momentów, jak np. bitwa z udziałem Strigi, która w bojowym rynsztunku i z wielkim mieczem w rękach wygląda niczym Guts z Berserka. Prawdziwym popisem kunsztu grafików i animatorów jest przede wszystkim przedostatni epizod, w którym herosi stają do walki z wyjątkowo potężnymi i groźnymi wrogami. Bohaterowie nie tylko obrywają, ale też uwalniają swój pełen potencjał bojowy, co doskonale pokazuje, jak wysoka jest stawka i o co toczy się gra. Później zaś jesteśmy świadkami niemal typowego starcia z ostatecznym „bossem”, w którym Powerhouse Animation Studios wrzuca piąty bieg i zapewnia naprawdę wyjątkowe doznania dla oczu. Castlevania to przykład na to, że adaptacje gier nie są z góry skazane na porażkę i da się je zrealizować z szacunkiem dla materiału źródłowego i w taki sposób, by zadowoliły zarówno fanów pierwowzoru, jak i osób, które nigdy nie miały z nim do czynienia. I chociaż jest mi trochę smutno, że to już koniec, to jestem niezwykle zadowolony z tego, jak ten koniec wyglądał. A teraz cóż, chyba czas po raz kolejny odpalić kultowe Symphony of the Night i czekać na obiecany spin-off, bo uniwersum to jest naprawdę rozległe i mnóstwo w nim historii, które godne są własnego serialu.
To jest uproszczona wersja artykułu. KLIKNIJ aby zobaczyć pełną wersję (np. z galeriami zdjęć)
Spodobał Ci się ten news? Zobacz nasze największe HITY ostatnich 24h
Skomentuj