Bez wątpienia odcinek wygrał Tywin. Jego słowna szermierka z Olenną to kwintesencja tego, za co Gra o tron jest tak kochana przez fanów. Błyskotliwe, ostre jak Igła Aryi dialogi w wykonaniu obojga aktorów to popis najwyższego kunsztu. Charles Dance i Diana Rigg to klasowi aktorzy z najwyższej półki, którzy w swoich rolach czują się jak ryby w wodzie. Tywin ponownie pokazuje oblicze człowieka bezwzględnego i bezkompromisowego, ale bez wątpienia Olenna była godną przeciwniczką. W żadnej mierze nie ustępuje tej scenie wymiana uprzejmości pomiędzy Varysem a Littlefingerem w sali tronowej. Ponownie fantastycznie rozpisane dialogi, nasycone dwuznacznością i ukrytym jadem są recytowane przez obu aktorów z niezwykłą gracją i wspaniałą dwulicowością. Obaj bohaterowie to również godni siebie przeciwnicy, a każde ich starcie to prawdziwa uczta. Obie te sceny udowadniają nam, że Gra o tron nie potrzebuje hektolitrów krwi i efektów specjalnych, by tworzyć rozrywkę na najwyższym poziomie. Zwłaszcza oszałamiające wrażenie robi końcówka z monologiem Baelisha o chaosie. 

W trzecim sezonie wyraźnie da się odczuć, że twórcy wyciągnęli wnioski z błędów poprzedniej serii. Tam mogliśmy odnieść wrażenie, że chcieli ścigać się z serialem "Spartakus" o to, kto zaprezentuje więcej nagości i scen miłosnych. W tamtym sezonie był to ciągły i niepotrzebny zapychacz, a w trzeciej serii postanowiono podejść do tej kwestii z rozmysłem. Kolejny odcinek tylko udowadnia, że tanie chwyty są zdecydowanie poniżej godności tego serialu i wszelkie sceny przemocy i nagości powinny być wykorzystywane tylko wtedy, kiedy jest to konieczne.

Takim przykładem na pewno są tortury Greyjoya, które bez wątpienia służą większemu celowi. Na razie nie znamy szczegółów, dlaczego jest on gnębiony, ale patrząc na reakcję jego oprawcy można przypuszczać, że część jego słów może być prawdą. Z pewnością jest to wątek, który w tym sezonie nie odegra zbyt dużej roli i ma jedynie sprawić, byśmy nie zapomnieli o tym bohaterze.

[image-browser playlist="591796" suggest=""]
©2013 HBO

U Starków nic specjalnego się nie dzieje. Arya uczy się sztuki łucznictwa i prawdy o życiu. Najciekawiej wypada jej spotkanie z Melisandre, które potrafi zaintrygować. Rozmowy Roba o sojuszu raczej typowe i praktycznie nic nie wnoszące do odcinka. Zupełnie inaczej jest u Sansy, która odkrywa nowy plan Lannisterów, burzący jej nadzieję na wydostanie się z tego okropnego miejsca. Wszystko wskazuje na to, że gdyby głupie dziewczę zdecydowało się uciec z Littlefingerem, to on by jej pomógł, aby wkupić się w łaski siostry jej matki. Sansa jednak ponownie wie lepiej i kolejny raz wychodzi na tym, jak Kraznys na wymianie Nieskalanych w zamian za smoka.

Mieszane odczucia pozostawia wątek Jona Snowa i Ygritte. Ich wyprawa wspinaczkowa po Murze niby ma być interesująca i emocjonująca,  ale taka nie jest. Zbyt dużo taniego melodramatyzmu. Wychodzi na to, że ich historia w tym odcinku to swoista podróż poślubna. Razi najbardziej kiczowaty finał, który jest niedopracowany od strony technicznej. Dawno nie widziałem w Grze o tron braku perfekcji w scenach wykorzystujących efekty specjalne - krajobraz widziany z góry i scena z wykruszeniem się kawałka Muru nie należą do udanych. Dodatkowo sam fakt pocałunku na tle ładnych, aczkolwiek boleśnie sztucznych pejzaży to straszliwa sztampa. To kompletnie nie pasuje do tego serialu.

Fabuła nie brnie tak dynamicznie do przodu, a emocji nie było tyle, co w poprzednim odcinku. Odczuwalne jest lekkie zwolnienie tempa, lecz jednocześnie serial przypomina widzom o tym, dlaczego jest taki dobry.

To jest uproszczona wersja artykułu. KLIKNIJ aby zobaczyć pełną wersję (np. z galeriami zdjęć)
Spodobał Ci się ten news? Zobacz nasze największe HITY ostatnich 24h
Skomentuj