Cotygodniowe sprawy pacjentów zdecydowanie przejęły inicjatywę, spychając życie prywatne lekarzy na nieco dalszy tor. Zmiana wyszła na dobre, odświeżając nieco zastaną ostatnio fabułę i wnosząc solidne urozmaicenie w drugiej części sezonu. Nie obyło się bez swoistego przekazu moralnego, który przedzierał się w bardziej kluczowych scenach. Wnioski są dwa: długoletnie małżeństwa nie są jak jednorożce i istnieją naprawdę, wymagają jednak pracy i wyjścia poza własne “ja” i chęci by być ze swoim partnerem. Drugi, nieco bardziej prosty: kochaj swoich rodziców, bo kiedyś może ich po prostu zabraknąć. Oba te przesłania zostały pokazane za pomocą wzruszających historii pacjentów. Szczególnie mocno za serce chwyciła sytuacja dwójki staruszków, dawnych chirurgów, którzy przetrwali razem sześćdziesiąt lat w małżeństwie i podjęli ryzyko groźnej operacji, by wydłużyć choć o parę dni ich wspólne życie. Ta dwójka bohaterów, choć pojawiła się dosłownie chwilę, momentalnie wzbudziła sympatię nie tylko lekarzy, ale przede wszystkim widzów, pozwalając się do nich przywiązać i im kibicować. Spokojna śmierć staruszki odbiła się echem we wszystkich, np. dr DeLuca przyznał się, głównie przed sobą, że zakochał się w dr Wilson. Niefortunna operacja przeważyła też szalę goryczy dr. Owena, który po kilkugodzinnej współpracy ze swoją żoną ostatecznie wybuchł, doprowadzając do spektakularnej kłótni na szpitalnych korytarzach z dr Shepherd. I do tej pory można było się obawiać tej nieuniknionej konfrontacji, ale trzeba przyznać jedno: nie była przesadzona ani o jedno słowo. Doskonale widać, że specjalne trzymano ten wątek z zakątkach świadomości widzów by uderzyć teraz ze zdwojoną siłą. Dynamika pomiędzy dr. Owenem a dr Shepherd była odpowiednio wyważona, na przemian gwałtowna i spowalniana, by wykrzyczane argumenty mogły swobodnie zawisnąć w powietrzu. Ciężko ocenić, czy ktoś wygrał czy przegrał, w każdym razie dr Owen usłyszał kilka zarzutów, które miały swoje źródło już kilka sezonów temu. Śmiało tę wymianę zdań, można zaliczyć do jednych z najbardziej emocjonujących momentów całego serialu. Odcinek Be Still, My Soul jest w całości poświęcony Diane, matce dr Pierce, która zjawiła się w szpitalu, by odbyć swoją ostateczną walkę z rakiem piersi. Do tego wątku można mieć bardzo dużo zarzutów. Jest tendencyjny od pierwszych chwil, oparty na utartym schemacie ukrywania prawdy przed córką, a tym samym rzucaniu kąśliwych komentarzy w stronę własnej matki, a późniejszym chwytaniu się brzytwy, byle tylko uratować ukochaną osobą. Sięganie po innowacyjne metody, manipulowanie lekarzami, przyjaciółmi, brak zdrowego rozsądku w swoich działaniach,wszystko to już było. I co dziwniejsze, ponownie sprawdziło się na ekranach, dopełniając obraz z poprzedniego epizodu. Oba odcinki stanowiły pewną całość, dając spójną kontynuacje tych krótkich wątków. Mimo całej sympatii do dramatu, jaki nam zaproponowano, nie da się przeskoczyć jednej zawalidrogi, jaką jest właśnie dr Pierce. O ile postać przewija się gdzieś w tle, nie razi aż tak bardzo jej irytująca natura. Jednak w momencie, kiedy jest wysuwana na pierwszy plan, cały serial zaczyna gubić swój rytm i zostaje przyćmiony przez jej osobę. Nawet w zestawieniu ze śmiercią swojej matki - wydaje się że historia opowiedziana przez pryzmat poczucia straty przez młodą kardiochirurg, a nie utratą życia mądrej, ciepłej, wartościowej kobiety. I właśnie ten nieuświadomiony egoizm dr Pierce odbiera w zasadzie pozytywne wrażenia każdej scenie, w której się pojawia. Omawiane epizody nie były wyłącznie nastawione na wyciskającą łzy dramaturgię. Wręcz przeciwnie, poszczególne wątki lekarzy przeplatały się niby mimochodem, podkładając grunt pod kolejne odcinki. Dr Webber po odkryciu przyjacielskiej zdrady przez dr Robins okazał się nad wyraz dojrzały emocjonalnie wdając się w szczerą rozmowę z pediatrą. Bardzo sympatycznym akcentem była również krótka scena pomiędzy dr Bailey a jej mężem, snujących odległe plany odnośnie do ich małżeństwa, przepełnione podtekstami i drobnymi żartami. Swoje miejsce toruje również romans pomiędzy dr Grey i dr. Riggsem, który nie dość że zadeklarował swoje uczucia wobec dr Grey, to jeszcze okazuje się być jeszcze bardziej wyrozumiały niż jej poprzedni mąż. Choć z drugiej strony, wierni fani serialu mogą zauważyć niewinne, ukradkowe próby zbliżenia dr Grey i dr. Kareva, którzy od lat są przyjaciółmi. W końcu (!) wspomniano i pokazano trójkę dzieci dr Grey, które do tej pory w magiczny sposób same się sobą opiekowały, karmiły i usypiały poza kadrem. Szkoda tylko, że są wytłumaczeniem dla zmęczenia bohaterki, a nie wątkiem samym w sobie. I na koniec, nie sposób było się nie uśmiechnąć na wspomnienie o dr Elis Gray, a raczej jej prochów wysypanych do zlewu w sali operacyjnej nr 2. Taka drobnostka, a po prostu cieszy. Dawno Grey's Anatomy nie dostarczyli tak dobrych i przemyślanych epizodów. I nie trzeba być emocjonalnym masochistą, by docenić ich przesłanie i swoistego rodzaju kunszt serialowy. Nie były one lekkie i przyjemne, ale zdecydowanie nie pozostawiały czasu ani na nudę, ani zbędne narzekanie odnośnie do bohaterów. Było tam wszystko, za czym można było zatęsknić od czasu śmierci dr. Sloana czy dr Lexie Grey. Swoistego rodzaju patos śmierci, miłości i więzi rodzinnych.
To jest uproszczona wersja artykułu. KLIKNIJ aby zobaczyć pełną wersję (np. z galeriami zdjęć)
Spodobał Ci się ten news? Zobacz nasze największe HITY ostatnich 24h
Skomentuj