Constantine konsekwentnie nie daje ewentualnym krytykom żadnych argumentów. Kolejne odcinki albo utrzymują wysoki poziom, albo go windują w górę. Tak też jest i z "Blessed Are the Damned", które wprawdzie nie dorównuje świetnemu "A Feast of Friends" (4. odcinek sezonu), ale i tak zasługuje na wyróżnienie i więcej niż standardowo słów pochwały.
Niezmiennie podziw budzi świetne podejście twórców do motywu "śledztwa tygodnia". Wprawdzie w każdym kolejnym odcinku mamy do czynienia z nową sprawą – małą fabułą, która zostanie zamknięta w tych kilkudziesięciu minutach – jednakże historia jest tak skonstruowana, że nie stanowi czegoś odrębnego, ale kolejny rozdział większej opowieści. Dzięki temu ani przez chwilę nie ma się wrażenia, że serial stoi w miejscu – wątek przewodni nie jest spychany na kolejny plan, to wokół niego budowane są pomniejsze historie (które nota bene są naprawdę ciekawe i choćby w przypadku tego odcinka - potrafią zaskoczyć). Objawia się to konsekwentnym budowaniem serialowego uniwersum i rozszerzaniem jego mitologii, a także wprowadzaniem nowych postaci (końcowa scena zwiastuje pojawienie się nowego gracza) tudzież rozwijaniem tych już znanych.
[video-browser playlist="632710" suggest=""]
W 7. odcinku sezonu postawiono zwłaszcza na to ostatnie. Mamy Johna Constantine’a, który pozostaje ozdobą serialu, bo stanowi unikatowe połączenie luzu i humoru (scena pakowania!) ze śmiertelną powagą i świadomością stawki rozgrywających się wydarzeń (jasne, bywa dupkiem i lubi się ze wszystkich naigrywać, ale jego podejście do wszystkiego nie umniejsza nadciągającej grozy). Teraz jednak wreszcie "dołączyli" do niego Zed i Manny – tak, są to postacie, które towarzyszyły mu od początku sezonu, jednak najwyraźniej potrzebowały czasu na rozwój. W "Blessed" Zed pokazała nowe oblicze, poznaliśmy ją jako osobę poszukującą i potrzebującą wiary, ale jednocześnie zarówno przerażoną, jak i zachwyconą światem, który pokazuje jej John. Wreszcie też dobrze znany nam anioł (grany przez Harolda Perrineau) pokazał pazur i przestał być papierową dekoracją planu – okazało się, że ma uczucia, że John potrafi na niego wpłynąć, a efektem była świetna scena akcji.
Zobacz również: Jak powstają efekty w serialu "Constantine"
Constantine to rozrywka w czystej formie, ale raz: nie ma niczego złego w oferowaniu widzom lżejszych treści, a dwa: jeżeli robi się to w taki sposób, jak w tej produkcji, zasługuje to na słowa uznania. Ten serial po prostu nie może zostać anulowany. Jest zbyt dobry.