Odcinek numer 9 nosi wymowny tytuł Weekend, sugerując tym samym, że zbliżamy się do pewnego końca. Takie przynajmniej było moje pierwsze założenie i prawdę mówiąc, gdybym miała ustawić epizody w dowolnej pasującej kolejności, to właśnie ten uznałabym za finałowy – skojarzenia z weekendem są dość jasne, a samo zamknięcie epizodu, w którym Matt i Jake ponownie zostają wrzuceni w wir codziennej pracy, można uznać za dobry punkt wyjścia do kolejnego (zamówionego już) sezonu. Tak się jednak nie stało i z nieznanych mi przyczyn Weekend jest nie ostatnim, a przedostatnim epizodem bieżącej serii. Tym samym nie można tu mówić o żadnym schemacie, domknięciu czy podsumowaniu, czego chyba odrobinę mi brakuje. Rozumiem, że mamy tu do czynienia z komediowym proceduralem, który nie ma na celu spełniania wygórowanych oczekiwań, a raczej dostarczanie rozrywki – niemniej jednak, nie obraziłabym się za nadanie całości jakiegokolwiek kształtu, bo bez niego tak naprawdę nie czuć, że serial się skończył. Jak sama nazwa wskazuje, nadszedł weekend, a więc chwila przerwy od biurowca Hampton DeVille. Mamy okazję zobaczyć Matta i Jake’a w codziennych T-shirtach (po tylu epizodach w garniturach wyglądają w nich aż dziwnie), a także wyjść wraz z nimi na świeże powietrze. Fakt nadejścia weekendu zdaje się być niemalże celebrowany przez pracowników korporacji – jeszcze w piątek wszyscy zdradzali sobie nawzajem plany na sobotę i niedzielę, wśród których przewijały się oczywiście spotkania z rodziną, leniuchowanie, gimnastyka czy impreza. Widząc taki entuzjazm i szczęście na twarzach bohaterów, nawet widz nie może się doczekać tego utęsknionego weekendu, w związku z czym, w momencie, gdy John angażuje chłopaków do przenoszenia zegara w swoim domu, czujemy prawie takie samo rozgoryczenie jak oni dwaj. Z tego też powodu efekt komediowy rozbrzmiewa tu z podwójną mocą, a Matt i Jake, pogrążający się coraz bardziej z każdym swoim kolejnym krokiem, wzbudzają w nas to specyficzne wesołe współczucie. Epizod numer 9 to prawdziwa seria niefortunnych zdarzeń i brutalne zderzenie z rzeczywistością, w której marzenia i plany nie zawsze udaje się spełnić. Weekend okazuje się dniami spędzonymi z dokładnie tymi samymi ludźmi, których Matt i Jake znają z pracy. W całej swojej prostocie, ten scenariusz jest jednak bardzo przekonujący – zwłaszcza po tak wyraźnym zaakcentowaniu, jak bardzo panowie liczą na chwilę wolnego czasu. Jak się okazuje, pracownicy korporacji nie mogą od tak sobie wyrwać się na wolność, a cień firmy czy choćby współpracowników wlecze się za nimi także poza godzinami pracy. Widać to świetnie w knajpce, do której Matt i Jake wybrali się razem z Johnem – chłopaki od razu doszli do wniosku, że nigdy nie chcieliby pracować w weekend, nie zdając sobie do końca sprawy, że wspomniany weekend i tak jest dla nich serią kolejnych obowiązków. Nie do końca rozumiem sam wstęp do epizodu, w którym przez ładnych parę minut oglądaliśmy zestawienia poniedziałków i piątków. Seria naprzemiennie zmontowanych smutnych i radosnych min nie wnosi do fabuły w zasadzie niczego, poza podkreśleniem, że wszyscy wyczekujemy weekendu z taką samą nadzieją. Trwało to jednak nieco za długo i niepotrzebnie zdecydowano się na futurospekcję do roku 2084 i dalej – wystarczyłyby dwa ujęcia, by załapać tę ideę, a powielanie tego samego wzorca X lat do przodu zaczyna się trochę dłużyć. Mam wrażenie, że to trochę gra na czas i tym samym wypełniacz odcinka. Bo jak się tak zastanowić, to rzeczywiście był on raczej o niczym. Owszem, ogląda się przyjemnie. Owszem, zaśmiałam się tu i tam. Jednak poza pokazaniem Johna czy Kate w ich codzienności, epizod tak naprawdę nic nie wnosi. Ot, lekki i zabawny przerywnik od pracy w biurowcu.
fot. Comedy Central
Lepiej wypada finałowy odcinek sezonu, mianowicie Remember Day. Sama idea obchodzenia rozrywkowej rocznicy zamachu terrorystycznego w USA wydaje się kpiną, w związku z czym obserwowanie kolejnych poczynań krzątających się po korytarzach pracowników, którzy dekorują biurowiec na nadchodzące „święto”, rzeczywiście wywołuje śmiech. W odcinku numer 10 mamy świetny przykład komercjalizacji wszystkiego, co tylko się da – bardzo to pasuje do wielkich firm, do których zalicza się również Hampton DeVille. Ten motyw raz jeszcze wyraźnie pokazuje, że ludzie z korporacji nie mają w sobie żadnych ludzkich uczuć, a ich mózgi nastawione są tylko na zysk - nawet oparty na tragedii osób, które straciły bliskich w zamachu. Ważnym momentem odcinka jest krótka retrospekcja, która przybliża genezę Remember Day. Jak się okazuje, jego pomysłodawcami byli Kate i John (a właściwie Shaun, który na tyle wstydził się zwrócić uwagę szefowi, że z pokorą przyjął przekręcone imię i posługuje się nim do dziś), którzy jeszcze kilka lat temu zagrzewali te same ławki co obecnie Matt i Jake. Ciekawie było przyjrzeć się temu, jak spłoszonymi i niepewnymi siebie jednostkami byli kiedyś – w porównaniu z ich obecnym stylem bycia widać ogromny postęp, co gdzieś podświadomie daje nadzieję, że Matta i Jake’a może czekać taka sama droga. Kto to wie – być może kolejne sezony serialu ustawią ich na nieco wyższym szczebelku? To całkiem ciekawa wizja na przyszłość produkcji, bowiem te właśnie szczebelki zapewniają mnogość przeróżnych perspektyw. Na razie są to jednak tylko gdybania – czy tak się stanie, przekonamy się za jakiś czas. W finale powróciła głowa całej firmy, czyli Christian DeVille. Postać po raz pierwszy jawiła nam się po pewnej przemianie, wywołanej właśnie zarzutami o brak jakichkolwiek uczuć. Nie mogłam oprzeć się wrażeniu, że mamy tu kolejną wariację na temat Ebenezera Scrooge’a, który myśli tylko w kategoriach zysku i który zmienia swój światopogląd dopiero w momencie, gdy ktoś nim wstrząśnie – tutaj tę rolę pełniła pracownica planu zdjęciowego w jednym z programów śniadaniowych. Niestety, życie to nie bajka ani baśń, w związku z czym przemiana szefa była tylko chwilowa – koniec końców po ekranie i tak latają pieniądze, a pracownicy korporacji tylko zacierają ręce, licząc kolejne pieniążki jakie wpadają do skarbonki w ten jakże ważny dzień pamięci o ofiarach zamachu. Matt i Jake może i giną w tłumie, jednak w finałowym odcinku jest to usprawiedliwione – obydwaj krzątają się wszędzie, usiłując zadbać o swoje interesy oraz o to, by nadchodząca impreza wypadła jak najlepiej. Największą determinację widać jednak po Matcie, o którym dowiadujemy się tym razem nieco więcej – mężczyzna postawił sobie za cel niezawodność, mając na uwadze swojego ojca, który lata temu zniszczył święta swoim zapominalstwem. W tym epizodzie poznajemy również jego bardziej wybuchową i władczą stronę, co widać w konfrontacjach z Grace, czy samym DeVillem. Matt dobrze się czuje w rozstawianiu ludzi po kątach, ale przyznam, że nie jest mu z tym do twarzy. Chyba przywykłam do cichego szarego pracownika, który tylko biernie słucha, co inni mają do powiedzenia. W wątku Jake'a również dzieje się dużo - mężczyzna poważnie zastanawia się nad tym, czy nie rzucić pracy w korporacji, co jest dobrym punktem kryzysowym. Niestety jego problemy nie wybijają się na pierwszy plan, w związku z czym tak naprawdę te rozterki nie wywołały we mnie większych emocji I na koniec: wielką wygraną jest dla mnie końcowa scena z duszeniem łabędzia. Kilkusekundowy klip po napisach końcowych rzeczywiście sprawił, że spadłam z krzesła. Rzec zatem można - mimo iż Corporate nie zamknęło się wyraźnym finałem, na zakończenie zaserwowało naprawdę szczery uśmiech. To jeden z wdzięczniejszych i przyjemniejszych procedurali, jakie w ostatnim czasie miałam okazję oglądać. Epizod numer 9 ma u mnie 7/10, zaś numer 10 - zasłużone 8/10. Z perspektywy finału, cały sezon oceniam na mocne 7/10.
To jest uproszczona wersja artykułu. KLIKNIJ aby zobaczyć pełną wersję (np. z galeriami zdjęć)
Spodobał Ci się ten news? Zobacz nasze największe HITY ostatnich 24h
Skomentuj