Fabularne Black Panther rozpoczyna się tuż po wydarzeniach z Wojny Bohaterów. T’Challa (Chadwick Boseman) wraca do Wakandy, by objąć tron po ojcu zabitym w czasie zamachu na ONZ zorganizowanym przez Zemo. By wszystko odbyło się bez problemów, książę musi wziąć udział w rytuale, a przywódcy innych plemion muszą wyrazić poparcie dla jego kandydatury. W tym samym czasie dochodzi do napadu na muzeum w Londynie, zorganizowanego przez Ulyssesa Klaue’a (Andy Serkis). Jego łupem pada jeden z artefaktów mających w swoim składzie najtrwalszy metal świata – vibranium. Czarna Pantera nie może pozwolić, by ten handlarz bronią sprzedał go jakimś terrorystom. Postanawia odzyskać własność ludu Wakandy. Marvel wraz z Disneyem nauczyli się już, że widzowie mają dość tradycyjnych origin stories. Dlatego w ostatnich filmach nie pokazują nam, w jaki sposób główny bohater otrzymał swoje moce, czy jak trudne było jego dzieciństwo. Akcja rusza z kopyta, gdy ten jest już w pełni rozwinięty, świadomy swoich sił i obowiązków. Mnie osobiście bardzo takie podejście się podoba. Daje to również większe możliwości na ciekawszą fabułę. Niestety mam wrażenie, że reżyser Ryan Coogler nie za bardzo chciał z tej możliwości skorzystać. Jego opowieść to w dużej mierze polityczny statement na temat uchodźców oraz pomocy krajom biedniejszym i słabszym przez te bardziej zamożne i rozwinięte. Problem jak najbardziej na czasie, zwłaszcza że przemowy niektórych z przeciwników pomocy emigrantom w filmie są kropka w kropkę identyczne z tymi, które możemy usłyszeć w naszym parlamencie. Reżyser, który jest także autorem scenariusza, na przeciwnika Czarnej Pantery wybrał Erika Killmongera, którego ideologie polityczne są identyczne do tych, jakie miała Partia Czarnych Panter w latach 60. Nie jest on typowym czarnym charakterem. Nie chce przejąć kontroli nad światem. To skrzywdzony chłopak wywodzący się z biednej dzielnicy, który w bardzo młodym wieku stracił rodziców i był świadkiem rasowej segregacji. Za cel objął sobie ochronę czarnej mniejszości na całym świecie. Chce, by mogła się ona wyzwolić z „łańcuchów” nałożonych przez białych ciemiężycieli. Jego złość została skierowana we władców Wakandy, którzy schowali się wraz ze swoją technologią w dżungli i pozostają głusi na potrzeby świata. Zajmują się tylko swoimi sprawami.  Trudno więc do Killmongera pałać większą niechęcią. Podobnie jak Vulture ze Spider-man Homecoming nie jest on szaleńcem. To bardziej zatroskany obywatel, w którym narastała złość i frustracja do tego poziomu, że zaczyna brać sprawy w swoje ręce. Oczywiście rolę głównego antagonisty powierzył aktorowi, którego obsadza we wszystkich swoich filmach, czyli Michael B. Jordan. Jest to dla niego drugie podejście do kina Marvela po nieudanym występie w The Fantastic Four jako Johnny Storm. To drugie podejście jest o wiele lepsze, choć potencjał postaci jest w dużej mierze zmarnowany. Problem mam natomiast z głównym bohaterem, którego opanowanie mnie niezwykle drażni. W komiksach zdarzają się momenty, w których puszczają mu nerwy. Pokazuje swoje słabsze oblicze. Tu jednak zdarza się to tylko raz. We wszystkich innych przypadkach jest wyważonym, spokojnym i uczciwym królem. Rzadko popełnia błędy. Czarna Pantera pod względem wizualnym wygląda świetnie. Ma to jednak swoją cenę. By Wakanda była bajecznym miejscem, Coogler nadużywa CGI, co niestety widać w scenach pojedynków plemion. Sztuczne tło aż kłuje w oczy. Niemniej sama stolica, wnętrza pomieszczeń i technologia, jaką włada ten naród, została wykonana świetnie. Z wielką finezją i fantazją. Po raz drugi pojawia się także postać agenta Everetta K. Rossa, granego przez Martin Freeman. Postać ta, jak rozumiem, miała spełniać funkcję komediową. Rozładowywać napięcie w niektórych momentach. Niestety, nie wywiązuje się ze swojego zadania. Jest po prostu kolejnym żołnierzem w tej wielkiej wojnie domowej. Przybyszem z zewnątrz. Na uwagę zasługuje za to świetna ścieżka dźwiękowa. Muzyka została idealnie dobrana pod względem klimatu, jest świetnym tłem do tego, co dzieje się na ekranie. Idealnie współgra z obrazem, co wbrew pozorom nie zawsze się udaje. Czarna Pantera to takie połączenie The Lion King z politycznym przesłaniem na temat nierówności społecznej Afroamerykanów. Produkcja dużo poważniejsza niż ostatnie filmy serwowane nam przez Marvela. Nie ma tutaj slapstickowych żartów czy zabawnych one linerów. Choć kilka razy będzie można się pośmiać. Ryan Coogler serwuje nam średnią przystawkę przed głównym daniem, jakim niewątpliwie będzie Avengers: Infinity War - do kina zawitają już za dwa miesiące. P.S. Mamy dwie sceny po napisach.
To jest uproszczona wersja artykułu. KLIKNIJ aby zobaczyć pełną wersję (np. z galeriami zdjęć)
Spodobał Ci się ten news? Zobacz nasze największe HITY ostatnich 24h
Skomentuj