Pierwszy tom Odrodzenia był całkiem nowym rozdaniem w uniwersum Czarnego Młota, choć opartym na dobrze nam znanych z serii elementach. Główną bohaterką jest Lucy Weber, która przejęła superbohaterską schedę po dawno zmarłym ojcu, ale po dwudziestu latach od powrotu do Spiral City już się tym nie para. Ma męża, który ją zdradza, dwójkę problematycznych dzieci i wyrzuty sumienia po zabiciu wiele lat temu Doktora Andromedy, który pragnął powrotu pokonanego niegdyś Antyboga. Pierwszy tom skończył się dramatycznym wejściem pułkownik Weirda, który odebrał Lucy rodzinę i zniknął z pola widzenia w Parastrefie. To jednak dopiero początek problemów superbohaterki, które okażą się bardziej skomplikowane niż poprzednio. A wszystko dlatego, że w świecie Czarnego Młota wchodzimy w obszar multiwersum, a dokładniej – Parawersum. Eksploatowane ostatnio w marvelowskich filmach i serialach multiwersum w większych dawkach zaczyna odbiorcom ciążyć, dezorientować ich i drażnić natłokiem multiplikowanych wątków. Lemire w swojej serii najwyraźniej ma to na uwadze, ale bardziej odnosi się do oryginalnego, komiksowego dziedzictwa w tym aspekcie i stara się – szczególnie w drugiej połowie tego krótkiego albumu – wynieść tę tematykę na wyższy poziom. A że ma do tego odpowiedniego bohatera, czyli wspomnianego już pułkownika Weirda, wykorzystuje go maksymalnie. Wykorzystuje to zresztą właściwe słowo, bo artysta z wyraźną premedytacją od początku cyklu skazuje tego bohatera zagubionego w czasie i przestrzeni na największe katusze. W drugim tomie Odrodzenia pokazane jest to szczególnie widowiskowo dzięki pełnym psychodelii Malachi Warda i Matthew Sheeana. Warto zajrzeć do tego albumu właśnie ze względu na oprawę graficzną, bo to psychodelia innego rodzaju. To nie jakieś ekstrawaganckie szaleństwa, a obrazy bardziej stonowane i w udany sposób odzwierciedlające beznadziejną sytuację Weirda.
Źródło: Egmont
No właśnie, zaczęło się od Lucy, ale z czasem fabularna uwaga zeszła na Pułkownika. Ta dysproporcja może drażnić niektórych odbiorców, bo przecież to Lucy widzimy w superbohaterskiej pozie na okładce albumu. Spotkamy tu również ulubieńca fanów, czyli Skulldiggera oraz Doktora Andromedę – w przypadku tego ostatniego nie mogło być inaczej, skoro w świecie Czarnego Młota zaczęły obowiązywać dziwaczne zasady multiwersum, które Lemire chce najwyraźniej doprowadzić do apogeum. W końcu ma w zanadrzu czekającego na swoją kolej Antyboga. I na pewno go użyje.
To, na co można się zżymać w nowej odsłonie serii, to jej długość. Cztery zeszyty pochłaniamy w ekspresowym tempie, a na końcu znowu dostajemy cliffhanger, ale już nie tak dramatyczny jak w poprzednim tomie. Po lekturze czujemy się nieco oszukani, bo fabuła z Lucy, usiłującą połapać się we wszystkim i w jakiś sposób odzyskać rodzinę, jest potraktowana po łebkach, za to mocno skupiona we wprowadzeniu w zasady Parawersum. A jednak ten popkulturowy recykling Jeffa Lemire'a wciąż działa, bo w zasadzie już chcielibyśmy znać ciąg dalszy. Na pocieszenie dostajemy mały dodatek w postaci dwuplanszowej historyjki pod koniec każdego z zeszytów, prosto z Limbo – miejsce to mieliśmy okazję poznać w drugim tomie Ery zagłady. To szalona, zabawna historyjka z groteskowymi postaciami, która jednak ma większe znaczenie, niż na to wygląda – tam właśnie trafia Joseph, syn Lucy Weber. I właśnie dzięki takim zaskakującym wtrętom wciąż da się wyczuć, że Lemire z dużą radością rozbudowuje uniwersum Czarnego Młota. Jeśli tylko ma ku temu okazję, dorzuca takie właśnie niespodzianki. Mimo poczucia, że fabuła nieco drepcze w miejscu, to i tak historia z zaskakującym dodatkiem cieszy podczas lektury. Oby na trzeci tom Odrodzenia nie trzeba było długo czekać.
To jest uproszczona wersja artykułu. KLIKNIJ aby zobaczyć pełną wersję (np. z galeriami zdjęć)
Spodobał Ci się ten news? Zobacz nasze największe HITY ostatnich 24h
Skomentuj