"Każdy człowiek prowadzi własną, niewidzialną bitwę" - powie ojciec Lantom do szukającej schronienia Karen Page. "Czasami jednak je widać". Te starcia wyrastają dookoła nas jak grzyby po deszczu, wyznaczają rytm naszej codzienności. Jedni walczą o bezglutenowe batoniki, drudzy o odnalezienie moralnej mądrości w tekstach Katy Perry. Są też jednak tacy, którym lukrowany krajobraz współczesnego świata zwyczajnie nie odpowiada. W ciemnych uliczkach i gdzieś w głębi umysłu czai się bowiem zbyt dużo demonów, które sabotują nasze postępowanie. Daredevil wie o tym doskonale i w 3. sezonie serialu wyrusza w podróż niemożliwą poprzez naznaczony wojną wszystkich ze wszystkimi Nowy Jork. Twórcy produkcji wyciągnęli wnioski z dawnych błędów; tym razem znów interesuje ich realizm świata przedstawionego, a nie żonglerka spadającymi z nieba ninja i superbohaterskim abrakadabra. Krew, pot i łzy, zanurzone gdzieś pomiędzy widocznymi wszem wobec językami ognia. Nie dajcie się jednak zwieść, nie jesteśmy w Piekle. Trafiliśmy do Czyśćca, w którym płomienie trawią i testują nasze dusze. Nie widać żadnej drogi ucieczki, a atmosfera gęstnieje do granic wytrzymałości. Jest tu tak przerażająco, że czasami wzorem Matta i Karen będzie lepiej położyć się w trumnie i poczekać na to, co nastąpi. Głównym celem fabularnym 3. sezonu serialu wydaje się nakreślenie pejzażu Nowego Jorku, którego mieszkańcy żyją w stanie swoistego zawieszenia pomiędzy mrokiem a światłem, dniem a nocą, destrukcją a nadzieją. Choć Matt Murdock zafunduje nam i samemu sobie swoją własną wariację na temat zmartwychwstania, to zanim w pełni odrodzi się na nowo, będzie musiał zmierzyć się z przytłaczającą rodzinną spuścizną i duchowymi dylematami. Hell's Kitchen straciło swojego obrońcę - skoro nie widać mniejszego nawet dobra, w powietrzu zaczyna panoszyć się większe zło. Nie ma znaczenia, czy przybiera ono oblicze tego czy innego gangu Albanii; fala przestępczości wylewa się na kolejne ulice, paraliżując funkcjonowanie tkanki społecznej. W takich warunkach potwór musiał zostać wypuszczony z klatki. Wilson Fisk decyduje się na współpracę z FBI, lecz jego postępowanie z biegiem czasu okaże się pasjonującą rozgrywką, w której to Kingpin rozdaje karty z miną wytrawnego pokerzysty. Nadchodzące starcie antagonisty z Murdockiem przypomina bitwę dwóch pierwotnych sił, które zderzając się ze sobą przetrącają spokój ducha poszczególnych bohaterów. Widać to najlepiej na przykładzie agentów Poindextera i Nadeema - gdy ich poznajemy, są niebezpiecznie blisko życiowego dna i desperacko szukają wyjścia z matni. Szwankuje ciało, majaczy umysł, a przecież to dopiero początek szarży Fiska, którego macki sięgają z każdą kolejną minutą coraz dalej. Mistrz i marionetki, chciałoby się powiedzieć. W tych kategoriach Matt Murdock stanie się samotnym kowbojem, jednym z ostatnich sprawiedliwych w całym krajobrazie nędzy i rozpaczy. By dać odpór złu, będzie trzeba zanurzyć się w sobie samym i dotknąć obecnej w każdym z nas bestii. Łatwiej to zrobić, gdy Bóg od opieki nad Nowym Jorkiem najwyraźniej wziął urlop - sacrum miesza się z profanum, figurki świętych wylatują w powietrze, Matka Teresa okaże się gangsterem, a do oblicza Buddy się strzela. Nawet mszę przerwie tu diabeł wcielony. Najjaśniejszym punktem ostatniej odsłony serii staje się sposób, w jaki twórcy połączyli rozbudowaną psychologię postaci z realizacyjnymi ornamentami w postaci nieustannych jatek czy mozolnego szkicowania atmosfery większego zagrożenia. Nawet jeśli akcja rozwija się powoli, a pierwsze odcinki co bardziej niecierpliwych fanów znużą, to jak na dłoni widać tu przemyślany plan, mający na celu postawienie fundamentów pod dalszy rozwój wydarzeń. Dzięki takiemu zabiegowi mamy okazję jeszcze lepiej przyjrzeć się bohaterom historii. Na pierwszy plan wychodzi Fisk, psychopata z krwi i kości, który gdzieś pomiędzy wyszukanym słownictwem i wyrafinowanym gustem ukrywa wiecznie napędzającą go brutalność i zezwierzęcenie. Jego modus operandi stanie się poniekąd negatywem działania Thanosa - gdy tamten przed wcieleniem swojego planu w życie przebiera się w robocze fatałaszki i przedstawia się nam jako kosmiczny sztygar, furiat Kingpin założy doskonale znany komiksowym fanom biały garnitur i będzie dekorował swój apartament. W dodatku pod swoje skrzydła weźmie wyjątkowo niesfornego dzieciaka, Dexa, który siłą rzeczy dostaje jedną z najlepszych ekranowych genez, jakie zaproponowali nam odpowiedzialni za MCU. Umysł agenta to prawdziwe pobojowisko; choroba psychiczna łączy się tu z potrzebą akceptacji, podatność na manipulację z alienacją. Wszystko owocuje niepokojącym i zaklętym w nieco chłopięcym wyrazie twarzy szaleństwem. Jest jeszcze agent Nadeem, niedoceniany przez szefów, z mocno podupadłą pozycją głowy swojej rodziny. Ot, przegryw pełną gębą, który właśnie dostał drugą szansę. Początkowo i na poziomie wizualnym, i w kwestii dążenia do prawdy weźmiemy go za kolejnego Foxa Muldera. Sęk w tym, że stanie się on bodaj największą ofiarą całego planu Fiska, a swoje grzechy odkupi dopiero zza grobu. Złoczyńca to przecież rak na społecznej tkance, który bawi się z nami w kotka i myszkę. Oczaruje zmysłem estetycznym, będzie szarmancki, zatańczy wśród nowojorskiej elity, spróbuje pobić rekord w wypowiedzeniu słów "Vanessa" i "miłość" na minutę. Jakież wyzwalające jest to, że wesele Fiska kończy się wymykającym się spod kontroli mordobiciem - widz razem z bohaterami poczuje wtedy ulgę.
fot. Netflix
Nawet jeśli Nowy Jork spowija aura mroku, to na poziomie wizualnym jest ona piękna w swoim przygnębiającym wydźwięku. Operatorzy umiejętnie dobierają poszczególne soczewki, fundując nam rozmaite przebitki - raz przeważa czerń, innym razem iście neonowa czerwień. Z biegiem czasu odkryjemy, że twórcy kreślą przed nami osobliwe freski: Karen trzyma wycieńczonego Matta w pozie przywodzącej na myśl Pietę; Fisk razem z Vanessą usiądzie jak do rodzinnego zdjęcia, którego upiory wrócą po latach; Murdock zastygnie na dachu jednego z budynków niczym przerażający gargulec, choć części fanów skojarzy się on z obserwującym swoje miasto Spider-Manem. Tych zwierciadeł autorzy stawiają nawet więcej, jakby chcąc podkreślić, że fabularnie 3. sezon ma działać przede wszystkim jako jedna wielka terapia dla protagonistów, przy okazji stanowiąca katharsis dla widza. Raz po raz scenarzyści bombardują nas odwołaniami do traumatycznych wspomnień z dzieciństwa czy okresu dorastania, co najpełniej uwidacznia się w mającym nam teoretycznie dać oddech odcinku o Karen. Warstwa muzyczna wydaje się wyciszona, stonowana; ten pozorny spokój zakłócają jednak niepokojące dźwięki, jak ten, który towarzyszy Dexowi. Bohaterowie chodzą więc z ranami na twarzy, spoceni i zakrwawieni, w podartych strojach. Błądzą jak w labiryncie, wierzą i wątpią. A jednak gdzieś podskórnie czujemy, że są nieustraszeni, co na pogrzebie ojca Lantoma podkreśli Matt ("Man without fear" - wielki ukłon za komiksowe easter eggi). Pytania o człowieczeństwo paradoksalnie rezonują tu w stanie moralnej głupawki, gdy podział na zło i dobro stopniowo traci na znaczeniu. Świat dosłownie i w przenośni wywraca się do góry nogami, o czym na poziomie symbolicznym przypomina unikalna praca kamery. Jej obroty, nieustanne zmiany perspektyw i zaglądanie za każdy zakamarek nie tylko zaburzają odbiór ekranowej rzeczywistości u widza, ale jeszcze podkreślają wszechobecne w tym mikroświecie szaleństwo. Tak brutalnie w Hell's Kitchen jeszcze nie było. Gęstą atmosferę wzmacniają także inne techniki realizacyjne. Zwróćmy uwagę, jak wiele sekwencji rozgrywa się w ciasnych i zamkniętych pomieszczeniach. Nawet jeśli gdzieś za oknem możemy dostrzec niewyraźne kształty nowojorskich budynków, to by do nich dotrzeć, musimy zmierzyć się z klaustrofobią. Wszystkie tego typu zabiegi kładą podwaliny pod sceny walk. Zaryzykuję twierdzenie, że w tym aspekcie Daredevil nie tylko gra w swojej własnej lidze, ale staje się również niedoścignionym wzorcem dla innych małoekranowych produkcji. Starcia pełnią tu niekiedy rolę osobnych opowieści; są celebrowane z wielkim pietyzmem, a twórców zaskakująco często interesuje moment zawieszenia, kilka ostatnich sekund przed zasadniczym okładaniem się po twarzach. Matt wyłącza światło, obwija się sznurami do tajskiego boksu, Dex w kostiumie Daredevila zastanowi się nad tym, którym przedmiotem będzie rzucał w kierunku wroga. Nawet jeśli są to wazony, kryształy od lampy czy nożyczki - wszystko tu trafia na właściwe miejsce, a twórcy tak dosadnie bawią się konwencją, że zaczną pisać listy miłosne do siebie samych. Widzimy to choćby w scenie, w której Dex będzie prał na kwaśne jabłko przeciwników na - a jakżeby inaczej - klatce schodowej czy wtedy, gdy Murdock zawiśnie nad wrogami przy suficie niczym Batman. W moim prywatnym rankingu dwie najlepsze sekwencje walk to ta z siedziby redakcji New York Bulletin, w której napięcie chce wylewać się z ekranu, jak również głośno już komentowany więzienny mastershot z 4. odcinka. W tym drugim przypadku mamy do czynienia z prawdziwą jazdą bez trzymanki. Kamera oszaleje razem z bohaterami, uczestnicy starcia walają się po stołach i ścianach, walczą na leżąco, na stojąco, przewracają się i wstają, prowadząc nas w kierunku ekstatycznego uniesienia. Przemoc ma tu swoją własną estetykę i poetykę - ogień bucha, Matt mija kolejne cele jakby poruszał się po kręgach Piekła. A przecież na deser odpowiedzialni za serial zostawili nam jeszcze jatkę wieńczącą wesele Fiska, gdy Kingpin, Matt i Dex tłuką się ze sobą do krwi prawie ostatniej, co rezonuje w wyrazistych i odmiennych od siebie stylach walki. Pierwszym gna furia, drugi nie ma nic do stracenia, trzecim powoduje chęć zemsty. Mieszanka wybuchowa, która sprawi, że Hell's Kitchen zatrzęsie się w posadach. Okładka gazety w biurze Karen co prawda przypomina nam, że jesteśmy w tym samym mieście, w którym Avengers brali się za łby z Chitauri, jednak zmierzch bogów najwyraźniej powraca w Nowym Jorku na zasadzie niekończącego się cyklu. Sukces 3. sezonu to także koncertowe występy poszczególnych członków obsady i sposób ekspozycji konkretnych postaci. Chyba nikogo nie trzeba specjalnie przekonywać, że Vincent D'Onofrio w roli Fiska bryluje tak mocno, iż kradnie każdą scenę z wielką gracją. Jego Kingpin jest charyzmatyczny, nieprzenikniony; od pierwszej sekwencji ze swoim udziałem pokazuje destrukcyjne zamiary z uporem, nomen omen, maniaka. Zwróćcie uwagę na jego intonację, stosowanie szyku przestawnego i akcenty, których używa w wypowiadanych przez siebie zdaniach. Wtórują mu znakomici Wilson Bethel i Jay Ali - agenci Dex i Nadeem to przecież awers i rewers tej samej opowieści, zaklętej gdzieś w fatalnym życiowym położeniu. Pod wpływem działania Fiska ich człowieczeństwo obraca się w perzynę; stąd nie ma już drogi wyjścia. Jest coś niebywale niepokojącego w scenach, w których pierwszy z nich z subtelnym uśmiechem na twarzy paraduje w stroju Daredevila, jakby naszym oczom ukazywała się postać wyprana z jakichkolwiek pokładów dobra i empatii. Warto też odnotować, jak aktorsko na przestrzeni lat dojrzał Charlie Cox. Portretowany przez niego Matt Murdock miewa wizje, śpi w krypcie kościoła (choć napis nad prowadzącymi tu wrotami poinformuje nas, że to mieszkanie "opiekuna diabła"), po latach życia w niewiedzy odnajduje nawet prawdziwą matkę. Tytułowy bohater musi zmagać się z prywatnymi dramatami wielkiego kalibru; aż dziw bierze, że w tym przytłaczającym stanie wyruszy jeszcze okładać typów spod ciemnej gwiazdy. Jeśli szukać mankamentów ostatniej odsłony serii, to rzesza fanów odnajdzie je zapewne w wątkach poświęconych Foggy'emu i Karen, przy czym w tym przypadku o takim obrocie spraw wcale nie przesądza gra aktorska. Scenarzyści postanowili zrobić z tych postaci osobliwy przerywnik dla właściwych wydarzeń; czasami pojawiają się na ekranie tylko po to, by coś wykrzyczeć, zaprezentować smutną minę lub podsumować oczywiste dla widza elementy. Co prawda wraz z kolejnymi odcinkami odkryjemy, że w całej historii mają oni do odegrania ważną rolę, ale to głównie przez nich pierwsza część sezonu wydaje się momentami rozwlekła. Najwidoczniej twórcy wkalkulowali jednak to ryzyko w swój proces twórczy.
fot. David Lee/Netflix
+12 więcej
3. sezon serialu Daredevil to jedna wielka, wielopoziomowa wojna. Widać ją wszędzie: wzmianki o Waszyngtonie uświadamiają, że niecny i szpetny plan Fiska oddziałuje na całe amerykańskie społeczeństwo; krew zalewa ulice Nowego Jorku, a wiara w system staje się zwodnicza. Główny bohater tej opowieści musi wybudzić w sobie wewnętrznego Diabła, już nawet nie stróża, ale tego, który zatańczy jeszcze jedno szatańskie tango. Nie ma tu miejsca na heroiczne czyny i dziejową sprawiedliwość; jeśli ta ostatecznie nadejdzie, to okaże się jedynie wypadkową wojennej ścieżki i osobistych demonów, które będą próbowali ujarzmić bohaterowie. Twórcy, z nowym showrunnerem na czele, wracają do korzeni, do źródeł postaci Nieustraszonego, zapisanych w wyrazistym i do bólu realistycznym świecie - cieszy fakt, że i ich strach nie obleciał. Chciałbym Wam i sobie życzyć, aby dane nam było wyruszyć kiedyś w tę wędrówkę z Daredevilem raz jeszcze. Nawet jeśli po seansie odczujemy coś, co bodajże najpełniej wyraża tekst utworu One Metalliki, tego samego, przy którego dźwiękach prezentował się nam swego czasu Frank Castle:
Nie wiem, czy to jawa, czy sen, w głębi mnie narasta krzyk. (...) Teraz, kiedy wojna skończyła się wraz ze mną, budzę się, lecz nie widzę. (...) Błagam cię, Boże, obudź mnie. (...) Czuję się znów jak w łonie matki, czuję, jak pompują we mnie życie. (...) Nie mogę żyć i nie mogę umrzeć. (...) Błagam cię, Boże, dopomóż mi.
 
To jest uproszczona wersja artykułu. KLIKNIJ aby zobaczyć pełną wersję (np. z galeriami zdjęć)
Spodobał Ci się ten news? Zobacz nasze największe HITY ostatnich 24h
Skomentuj