Drugi odcinek nowego sezonu "Dawno, dawno temu" nie zaskakuje w sumie niczym, rozszerzając wątki z premiery. Najlepsza postać nadal śpi, Emma jest nijaka w nowej roli, Śnieżka i Charming chyba zapomnieli, że kiedyś byli kimś więcej niż rodzicami, i tylko Regina trzyma poziom.
Nie da się ukryć – nieważne, czy Lana Parilla gra postać łotra czy bohatera, i tak ogląda się ją z zainteresowaniem. Jej wątpliwości i niepewność, ciągłe próby postąpienia słusznie oraz odsuwanie się od ciemności jest emocjonujące, zwłaszcza że cały czas bohaterka ma rzucane kłody pod nogi. Zamiana roli jej i Swan to powiew świeżości dla "
Once Upon a Time", które zaczęło wracać do oklepanych już motywów. Szkoda tylko, że tak samo dobrze nie radzi sobie jej koleżanka.
Problemem, jaki zawsze miałam z "
Once Upon a Time" – i myślę, że nie tylko ja – jest nasza wybawicielka. Podczas gdy reszta aktorów pasuje do swoich ról, nieważne, czy gra bardziej lub mniej mdłe postacie (może prócz Henry’ego, jednak powiedzmy sobie szczerze, dziecko jest trudniejsze do obsadzenia), to Jennifer Morrison, która dostała naprawdę ciekawą postać do zagrania, postać, o której wiele aktorek marzy, nie potrafiła nigdy sprostać temu zadaniu. I teraz, jako Mroczna Swan, Czarny Łabędź czy Dark Swan (jak kto woli), nie zaskakuje niczym nowym. Jej gra nadal jest najwyżej średnia, nie może się równać z Mrocznym Rumplem; aktorka chyba nie miała innego pomysłu na tę postać prócz chłodu i władczego głosu, bliżej jej więc do Królowej Lodu niż ciekawej postaci. Choć - i tu może zadziwię czytelników - nie jest tak źle, jak myślałam, że będzie. Od pięciu lat, obserwując grę tej aktorki, można było spodziewać się nadal tej sztuczności i niemrawości, jakby Morrison wciąż nie do końca była pewna, gdzie się znajduje, jednak jako Mroczna Swan jej gra nie razi tak jak przy Emmie. Jest średnia, a porównując zwłaszcza do Roberta Carlyle’a, tym bardziej blednie, jednak nie jest tak tragiczna, jak można było się spodziewać – choć może to moje subiektywne odczucia, bo spodziewałam się najgorszego.
Przykro jest za to nadal patrzeć na Emilie de Ravin. Aktorka, która jest naprawdę dobra w swoim zawodzie, w dodatku wydaje się wyśmienicie wybrana do roli, nadal pozostaje w cieniu wszystkich. Szkoda, że od bodajże 3 lat producenci obiecują większą rolę Belle w wydarzeniach, a kończy się zawsze na ochłapach, robieniu z aktorki statystyki lub sprowadzania jej roli do zwykłej
love interest. Co gorsza, w tym roku nie widać poprawy tej sytuacji, nawet mimo słów Błękitnej Wróżki w poprzednim odcinku – obym się jednak myliła.
[video-browser playlist="752643" suggest=""]
Jestem za to ciekawa, czy ktokolwiek pamięta, że Mary Margaret i David byli kiedyś kimkolwiek innym poza byciem rodzicami. Trudno powiedzieć, że tęskni się za ich postaciami z 1. sezonu – jak na głównych bohaterów byli zbyt mdli, jednak szkoda, że scenarzyści nie mają na nich lepszego pomysłu. Już nie mówiąc o rażącej wręcz scenie, w której wyruszają do innej krainy ze swoim małym synkiem. Rozumiem, że chcieli ratować córkę, czy jednak naprawdę dobrze było wyruszać na taką misję z niemowlęciem na ręku?
Dobrze chociaż, że mogli zostać z nim na zamku Camelot, gdzie rozwijała się dalsza akcja. Oczywiście nie obeszło się bez spisku przeciwko Reginie, który zakończył się śmiercią jednego z towarzyszy Artura. Przeszłość Złej Królowej znów została przypomniana, jednak ciekawe są słowa samego Króla – czym warta jest przeszłość, skoro ważne jest to, kim jesteśmy? Mam wrażenie, że te słowa będą towarzyszyły Reginie w tym sezonie.
Szkoda tylko, że przy tym wszystkim cierpi Robin, zarówno dosłownie, jak i w przenośni. O ile w Camelocie zachował się dzielnie, to dziwi mnie, że genialny złodziej już dwa razy dał się podejść – tym razem jakiemuś stworowi. Rozumiem, że trzeba było wprowadzić trochę dramaturgii, ale dziwi mnie robienie z niego szmacianej lalki, damy w opałach, którą trzeba ratować, zwłaszcza że nie mówimy o zwykłym mieszkańcu Storybrooke jak dr Archibald Hopper, ale o człowieku, który umie walczyć, teoretycznie powinien mieć wielki spryt (w końcu to Robin z Sherwood!) i był dowódcą Wesołej Kompanii.
„The Price” to rozszerzenie tego, co pokazała premiera "
Once Upon a Time". Ma on swoje zalety, jak Regina czy cała geneza sztyletu Mrocznego, oraz wciąż istniejące te same wady, jak między innymi główna bohaterka czy niepotrzebne zapychacze (nie wiem, jak inaczej nazwać cały wątek Henry’ego ), jednak to nie zmienia faktu, że cały czas odczuwa się brak jednej postaci, która leży w śpiączce. Kilkuminutowe sceny z jego mroczniejszą wersją napawają tylko większą tęsknotą. Aż chce się krzyknąć: Gold, wróć!
To jest uproszczona wersja artykułu. KLIKNIJ aby zobaczyć pełną wersję (np. z galeriami zdjęć)
⇓
⇓
Spodobał Ci się ten news? Zobacz nasze największe HITY ostatnich 24h