Jak sama nazwa wskazuje, akcja filmu rozgrywa się na trawiastym pustkowiu, w odludnych częściach Stanów Zjednoczonych. Z niewiadomych powodów to właśnie tam decydują się osiąść Isaac (Ashley Zukerman) i Lizzy (Caitlin Gerard) - na pierwszy rzut oka małżeństwo idealne. Poznajemy ich po kilku latach wspólnego życia, w dodatku w mocnej scenie otwierającej – anonimowa dla nas jeszcze Lizzy powolnym krokiem wychodzi z chaty, niosąc na własnych rękach martwego noworodka. O tym, kto jest kim, jak do tego doszło i co gorszego może się jeszcze wydarzyć, przekonamy się w ciągu następnej półtorej godziny. Jeśli jednak liczycie na prostą fabułę z wyraźnie zaakcentowanym zakończeniem, możecie schować oczekiwania do kieszeni – Demony prerii, jak na reprezentanta niszy przystało, to produkcja wzniesiona mrocznym klimatem, dźwiękiem i przede wszystkim tajemniczymi niedopowiedzeniami. Akcja filmu została osadzona w XIX wieku, co twórcy podkreślają skrupulatnie zbudowaną scenografią, kostiumami i charakteryzacją postaci. Tutaj wszystko przekonuje po stokroć – drewniane chaty, w których rozgrywa się lwia część akcji, sprawiają wrażenie żywcem wyjętych z tamtych czasów, z trzeszczącą podłogą, unoszącymi się wszędzie drobinkami kurzu, nieszczelnymi okiennicami czy dziurami w drzwiach i podłodze. Twórcy dopięli obraz na ostatni guzik - detale i smaczki są na tyle szczegółowe, że z miejsca możemy zawierzyć temu, co dzieje się na ekranie. Pozwala to na wczucie się w klimat opowieści w zasadzie od samego początku – bo gdy na cały świat przedstawiony składają się tylko dwie mocno oddalone od siebie chaty oraz niekończące się pustkowie, poczucie izolacji i odosobnienia włącza się w głowie bardzo szybko. A to właśnie te motywy będą kluczowe dla wszystkich kolejnych wydarzeń. Całą koncepcję filmu można podsumować słowami „halucynacja”, „lęk”, „choroba psychiczna” czy „opętanie” - przy czym przy każdym z nich śmiało można postawić znak zapytania. Tak naprawdę to widzowi pozostawia się tutaj pole do interpretacji i tylko od jego przemyśleń zależeć będzie ostateczny wniosek mówiący o tym, co tak naprawdę się tu stało. Twórcy niejako narzucają nam tylko jedną perspektywę, bowiem całą historię obserwujemy oczami Lizzy – siedzimy niemalże w jej głowie, analizując na bieżąco to, co się dzieje, czy wracając wspomnieniami do tego, co już miało miejsce. Co z tego wynika, po filmie skaczemy z sekwencji na sekwencję, czasem mając wrażenie, że zupełnie losowo – wystarczy, by Lizzy odcięła się myślami od akcji bieżącej i oto już przenosimy się do kolejnej retrospekcji. Nie jest to jednak przeszkodą w odbiorze całości, przeciwnie – ja czułam narastające zainteresowanie tym, co wydarzy się dalej i jaką część układanki odkryjemy tym razem. Każda ze scen bowiem sprawia wrażenie dobrze przemyślanej i prowadzącej do coraz nowszych wniosków. Pamiętajmy jednak, że nie tylko Lizzy gości na ekranie - wystarczy na chwilę odwrócić wzrok od głównej bohaterki, a dostrzeżemy zupełnie inne, delikatnie tylko zasugerowane punkty widzenia, które zasiewają w oglądającym kolejne wątpliwości. Im dalej film trwa, tym robi się ciekawiej - mnie to przekonuje. Choć Demony prerii na każdym kroku starają się zaskoczyć widza, na pewnym etapie można wysnuć wnioski, które dla twórców miały być zapewne asem w rękawie – mimo świetnie zbudowanego klimatu nie można nazwać tej historii zupełnie zaskakującą ani nieprzewidywalną. Im więcej czasu spędzamy z Lizzy, tym większe podejrzenia mogą nas ogarniać – decydując się na wprowadzanie zupełnie przeczących sobie scen, reżyserka nie tylko dezorientuje główną bohaterkę, ale także w pewnym sensie uodparnia widza na to, co się tu dzieje (a dzieje się zdecydowanie za dużo dziwnych rzeczy, by tak po prostu uwierzyć tylko w jedną wersję). Motyw opętania, początkowo wyraźnie sugerowany poprzez wykorzystywanie książek o tematyce demonicznej czy Pisma Świętego i modlitw, szybko schodzi na drugi plan na rzecz wspomnianej choroby psychicznej – to właśnie ta idea ma nam towarzyszyć przez cały seans. Czy jednak rzeczywiście mamy tu do czynienia wyłącznie z osobą osamotnioną, przerażoną i przytłoczoną ciężarem świata? A może faktycznie udział w całym horrorze miały nadprzyrodzone siły? Na to pytanie nikt nie daje jednoznacznej odpowiedzi, co również mi się w tym filmie podoba. Zakończenie pozostaje otwarte do dalszej analizy – zapewne ten fakt będzie mieć w tym przypadku tyle samo zwolenników co przeciwników; ja opowiadam się po pierwszej stronie. Demony prerii to intrygujący film, którego najmocniejszą stroną jest mroczny klimat. Dialogów mamy tu jak na lekarstwo – wszystko tak naprawdę dzieje się w głowie kobiety, która została pozostawiona na pustkowiu zupełnie sama na kilka długich dni. To, co słyszymy, brzmi tylko w jej wspomnieniach, bowiem w akcji bieżącej Lizzy nie ma już w zasadzie nikogo, z kim mogłaby porozmawiać. To wszystko przekłada się na intrygujące wrażenie opowieści cichej, momentami wręcz szeptanej – a to paradoks, bowiem muzyka w tym filmie pełni naprawdę ważną rolę. Zamiast krzyków czy wyskakujących zewsząd twarzy mamy zatem ostre pociągnięcia instrumentów smyczkowych, które przeszywają uszy, wywołując ciarki na plecach. Zamiast brutalnych scen przemocy, uraczono nas scenami stosunkowo delikatnymi – owszem, krew jest obecna, jednak dzięki cięciom montażowym i odpowiedniemu kadrowaniu, wyraźnie czuć, że poza zasięgiem naszego wzroku rozgrywa się znacznie więcej - i znacznie bardziej obrazowego - horroru. Mimo specyficznego i powolnego charakteru opowieści, poczułam się wciągnięta w tę historię w zasadzie od początku. Owszem, nie jest to propozycja uniwersalna ani też nie przypomina hollywoodzkiego straszaka, który mógłby spodobać się wszystkim – niemniej jednak, jeśli trafiają do Was kostiumowe opowieści grozy lekko zabarwione folklorem, a zamiast jump scare’ów oczekujecie psychologicznej układanki, ta produkcja może Was zainteresować.
To jest uproszczona wersja artykułu. KLIKNIJ aby zobaczyć pełną wersję (np. z galeriami zdjęć)
Spodobał Ci się ten news? Zobacz nasze największe HITY ostatnich 24h
Skomentuj