Tak jak ostatnio można było chwalić debiutujących reżyserów za świeże spojrzenie na polskie kino i chęć przekazania ciekawych historii, tak o filmie Alka Korta nie można powiedzieć nic dobrego. Reżyser postanowił przybliżyć nam sylwetkę DJ Mini (Maja Hirsch), dziewczyny, która chce podbić świat jako DJ-ka. Dziewczyna jest muzycznie uzdolniona. Czuje rytm. Ma wizję. Do tego może liczyć na wsparcie dziadka (Daniel Olbrychski), znanego i cenionego dyrygenta. Jedyne czego jej brakuje to pewności siebie. I może jeszcze ludzi, którzy mogliby ją pchnąć w odpowiednim kierunku. Ot, cała fabuła filmu. Obserwujemy podróż Mini z Warszawy, przez Londyn, aż do stolicy clubbingu, czyli słonecznej Ibizy. Główna bohaterka podczas pościgu za sławą i podskakującymi w rytm jej muzyki fanami zaczyna zatracać siebie. Gubi gdzieś wartości, jakimi się dotąd kierowała. Czy robi to tylko i wyłącznie dla sławy? A może z miłości? Czy może też jest zmęczona, widząc, że jej metoda nie działa? Na to pytanie nie dostaniemy niestety odpowiedzi, ponieważ Kort tak spłycił całą opowieść, że zbędny trud szukać w niej jakichkolwiek motywacji bohaterów czy emocji. Jest to półtorej godzinny set DJ-a przeplatany miałkimi, nic nie wnoszącymi dialogami. DJ był zapowiadany jako koprodukcja międzynarodowa. Miał być szansą na przybliżenie społeczności DJ-ów, ich świata. Jeśli jest tak, jak to widzimy w tym filmie, to bardzo ubogi ten świat. W Londynie zobaczymy raptem dwa kluby, a na Ibizie tak dokładniej, to tylko jeden. Wydaje mi się, że to taka pocztówka dla ubogich. Nie ma tu klimatu imprezy. Tyczy się to zwłaszcza stolicy clubbingu, czyli Ibizy. Można by było wybaczyć miałkość dialogów, gdyby reżyser skupił się przynajmniej na scenach muzycznych. Pokazał zwariowany trans, w jaki wpadają uczestnicy bawiący się do przygotowanych przez Mini setów. Niestety, te ujęcia są tak statyczne jak reklamówki telewizyjne Warszawy na Euro 2012. Aktorsko film też nie zachwyca. Maja Hirsch kompletnie nie czuje swojej bohaterki. Można wręcz odnieść wrażenie, że męczy się, grając tę postać. Jedyne fragmenty, gdzie dobrze wypada to te, w których może improwizować ruchy ciała za konsoletą. Przez ekran dosłownie przemkną nam znane nazwiska jak Daniel Olbrychski, którego postać symbolizuje minioną epokę muzyki klasycznej, którą powoli zastępuje pokolenie komponujące na komputerze bez udziału orkiestry. Czy też Robert Gonera, jako szukający nowych form wyrazu DJ radiowy. Niestety, reżyser nie daje nawet szans tym postaciom, bardzo szybko kończąc ich wątki. Jakby ich pojawienie się na ekranie było jedynie zabiegiem marketingowym, by później móc wykorzystać ich nazwiska na plakatach. DJ to ani nasza wersja Berling Calling, ani nawet We Are Your Friends. To produkcja, o której należy jak najszybciej zapomnieć. Gdyby przynajmniej miała ciekawą ścieżkę dźwiękową, ale nie ma nawet tego.  
To jest uproszczona wersja artykułu. KLIKNIJ aby zobaczyć pełną wersję (np. z galeriami zdjęć)
Spodobał Ci się ten news? Zobacz nasze największe HITY ostatnich 24h
Skomentuj