Termin "konwencja" może stanowić zresztą tu małe nadużycie, jako że amerykański reżyser raczej dość swobodnie traktuje ogólnie przyjęte zasady gatunków filmowych. Właściwie nie tylko nawet gatunków, ale w ogóle reguł odnośnie tego, o czym i w jaki sposób mówić na ekranie.

"Django" przedstawia historię czarnoskórego niewolnika, który dzięki poznaniu pewnego niemieckiego dentysty i łowcy głów zarazem, staje się wolnym człowiekiem. Tytułowy bohater, nie mogąc uwierzyć własnemu szczęściu, zmienia kajdany więźnia na kowbojski kapelusz i rewolwer. Swoje wyswobodzenie wykorzystuje jednak w sposób honorowy, jak przystało na prawdziwego mężczyznę – razem ze świeżo zdobytym przyjacielem stawia czoło psychopatycznemu złoczyńcy Calvinowi Candiemu i spieszy na ratunek żonie Broomhildzie.

[image-browser playlist="595578" suggest=""]©2013 Columbia Pictures

Quentin Tarantino po raz kolejny eksploruje motyw zemsty. Obecny już w "Pulp Fiction", choć w niewielkim wymiarze czasowym, wątek odwetu został przez reżysera dokładnie przestudiowany w dwóch odsłonach "Kill Bill", a następnie także w "Bękartach wojny". Problematyka "Django" zdaje się łączyć pomysły z tych ostatnich filmów Tarantino. W dylogii "Kill Bill" Czarna Mamba rozprawia się kolejno z osobami, które zaatakowały ją w przeddzień ślubu, dokonując tym samym personalnej wendetty. "Bękarty wojny" ucieleśnienie marzeń narodu żydowskiego, pragnącego zemsty na nazistach. W nowym filmie Tarantino łączy motywacje osobiste i zbiorowe, tworząc opowieść o niewolniku próbującym odbić swoją żonę z rąk nieprzyjaciela, a także prowadzącym krucjatę przeciwko wyższości rasy białej.

Ostatnie obrazy reżysera "Wściekłych psów", choć wciąż na pozór kiczowate i absurdalne, wydają się być nieco poważniejsze, jak gdyby reżyser chciał mocniej zaznaczyć swój głos. Nazizm z "Bękartów wojny" i rasizm z "Django", pomimo niekonwencjonalnego przedstawienia, wciąż prowokują do dyskusji. Chyba zbyt pochopną decyzję podjął Spike Lee, gdy publicznie oświadczył, że "niewolnictwo to nie spaghetti western" i nie ma zamiaru iść do kina na film Tarantino. Naturalnie wiele scen ma walory humorystyczne, ale ogólny przekaz – zrozumiały dla każdego widza – jest dość jasny. Quentin Tarantino swoje poglądy prezentuje nie tylko w sposób efektowny, ale również efektywny.

Jak przystało na obraz autorstwa czołowego przedstawiciela kina postmodernistycznego, seans "Django" jest prawdziwą ucztą dla fanów filmu. Reżyser żongluje kliszami, ośmieszając utarte schematy i z dezynwolturą tasuje nastrojem, raz za razem zmieniając konwencję. Za nic ma powszechnie przyjęte filmowe standardy, zaskakując tym samym widza, nawet w najmniej dynamicznych scenach. Gdy zaczyna się utwór muzyczny, nigdy nie ma pewności, czy Tarantino pozwoli wybrzmieć do końca czy po dwuminutowym crescendo i oczekiwaniu na instrumentalny wybuch zakończy scenę lub zupełnie zmieni przebieg wydarzeń. Elementy filmu nie zawsze do siebie pasują i wszystkiego zdaje się być "za dużo". Paradoksalnie jednak wypada to na jego korzyść. Najlepszym dowodem na to jest ścieżka dźwiękowa. Reżyser nie powierzył komponowania muzyki jednej osobie – zamiast tego słyszymy zestaw istniejących już wcześniej popularnych utworów, kompozycji napisanych na potrzeby filmu oraz klasyczne motywy Beethovena i Verdiego. Kowboje jeżdżący w rytmie gangsterskiego rapu nie sprawdziliby się chyba nigdzie indziej.

[image-browser playlist="595579" suggest=""]©2013 Columbia Pictures

Oryginalność podejścia do filmowych gatunków ma swoje odzwierciedlenie także w obsadzie. Legendarny Django, bohater obrazu Sergio Corbucciego z 1966 roku, na ekranie pojawiał się kilkadziesiąt razy w kolejnych sequelach na przestrzeni lat, ale nigdy – jak u Quentina Tarantino - nie był czarnoskóry. Istotne, mitologizujące znaczenie ma też tytuł filmu - "Django Unchained" to nawiązanie do "Hercules Unchained", produkcji przedstawiającej losy herosa próbującego wyzwolić się spod panowania swojego władcy. To jeszcze bardziej podkreśla wagę roli Jamiego Foxxa. Dość ciekawy wydaje się też być drugi bohater stojący po stronie dobra - doktor King Schultz, grany przez Christopha Waltza. Czy jego narodowość jest tylko pretekstem do ponownego skorzystania z usług tego fenomenalnego aktora, czy też świadomym zabiegiem mającym na celu pokazanie Niemców w pozytywnym świetle?

Quentin Tarantino doczekał się już naśladowców (chociażby w postaci Martina McDonagh i jego "Siedmiu psychopatów"), ale na polu dekonstrukcji narracji i estetyzacji przemocy wciąż nie ma sobie równych. Te określenia przy opisywaniu twórczości amerykańskiego reżysera wydają się być już nieco wyświechtane, ale trudno ich nie wymienić, kiedy "Django" tak doskonale realizuje wszystkie znane postulaty artysty. Co prawda kowbojskie gagi już gdzieś słyszeliśmy, a po dwóch godzinach konie gnające widowisko do przodu nieco zwalniają tempa i chciałoby się trochę wcześniej opuścić świat niewolników, nie wpływa to jednak znacząco na ocenę ekscytującej przejażdżki po Południu Stanów Zjednoczonych.

Ocena: 8/10

To jest uproszczona wersja artykułu. KLIKNIJ aby zobaczyć pełną wersję (np. z galeriami zdjęć)
Spodobał Ci się ten news? Zobacz nasze największe HITY ostatnich 24h
Skomentuj