W tym tygodniu dostajemy nietypowy odcinek Miasta Aniołów. Trudno go ocenić jednoznacznie dobrze lub źle. Nie da się jednak ukryć, że w ciekawej konwencji znajduje się kilka błędów.
Tym razem twórcy Miasta Aniołów stawiają na dialog. Pamiętamy, jak w oryginalnym Domu grozy bohaterowie toczyli niekończące się dysputy. Rozmowy były siłą napędową produkcji, a niektóre odcinki przybierały konwencję teatralną, w której poszczególne postacie prowadziły permanentny dialog. Język poezji mieszał się z tradycyjną narracją, a liryka przemieniała się w prozę i na odwrót. Wszystko to brzmiało bardzo dobrze – miało się uczucie uczestniczenia w wysmakowanym spektaklu. Teraz twórcy idą podobną drogą, jednak po dawnej konwencji nie ma już śladu. Zmieniło się wszystko, oprócz jednego – także i teraz króluje rozmowa.
Odcinek rozpoczyna się bardzo ważnymi i poruszającymi wymianami zdań pomiędzy poszczególnymi parami bohaterów. Rozmowy prowadzą Radny Townsend ze swoim kochankiem, siostra Molly z matką, Peter Craft z żoną i wreszcie Tiago Vega z oskarżonym o zabójstwo policjanta, Diego. Niestety, już na wstępie twórcy popełniają błąd, bo zamiast kontynuować równorzędnie wszystkie wątki, skupiają się jedynie na przesłuchaniu. Wynikiem tego, historie Townsenda, Molly i Crafta zatrzymują się, oddając cenne minuty ekranowe zabawie w kotka i myszkę, którą Diego prowadzi z policją. Wielka szkoda, że tak się dzieje, bo poprzez krwiste dialogi można byłoby rozwinąć każdą z relacji, a tak kończy się jedynie na dobrze rokujących, lecz pojedynczych scenach. Dowiadujemy się z nich nieco o przeszłości Kurta, planach rozwodowych Crafta i celach życiowych Molly. Nic nadzwyczajnego, ale dostajemy namiastkę niezłego scenopisarstwa, które do tej pory nie wybrzmiewało w serialu jakoś szczególnie donośnie.
Szkoda, że większość czasu ekranowego otrzymuje przesłuchanie, bo jest to wątek z najmniejszym potencjałem fabularnym. Tiago Vega próbuje zmusić Diego Lopeza do wzięcia na siebie winy za zabójstwo gliniarza. Dzięki temu ocali brata przed więzieniem lub nawet śmiercią. Przesłuchiwany pogrywa sobie jednak z policjantem i ani myśli przyznać się do zabójstwa. Sytuacja robi się gorąca, ponieważ pozostali funkcjonariusze przebierają nogami, aby zostać sam na sam z mordercą ich towarzysza. Finalnie na scenę wkracza Lewis Michener, który niczym Salomon rozsądza konflikt w taki sposób, żeby obie strony były usatysfakcjonowane. Wypełnia swoje zadanie z nawiązką, ponieważ Lopez przyznaje się również do zabicia Hazletów.
Gra toczy się więc o wysoką stawkę, ale nie czuć tego w scenach przesłuchania. Brakuje większych emocji, być może dlatego, że Diego Lopez jest postacią epizodyczną, która pojawia się w fabule w konkretnym celu. Po jego osiągnięciu zniknie i prawdopodobnie już o nim nie usłyszymy. Dlatego też zwycięstwo protagonistów łatwo przewidzieć, co z kolei prowadzi do znaczącego spadku napięcia w scenach rozmów. Zaletę sekwencji na posterunku stanowi natomiast to, że Vega zaangażowany jest w wydarzenia bardzo osobiście. Jego prywatny stosunek do tego, co się dzieje, sprawia, że zaczyna działać nieostrożnie i impulsywnie, przez co traci kontrolę nad sytuacją. Porządny człowiek i uczciwy glina dla dobra swoich bliskich musi ubrudzić sobie ręce. Czy jego oddanie rodzinie jest wystarczającym usprawiedliwieniem tego, do czego doprowadza? A może nic nie jest w stanie uzasadnić świadomego posłania niewinnego człowieka na dożywotną odsiadkę?
W końcówce odcinka zarysowuje nam się więc ciekawy dramatyczny dylemat, a wisienką na torcie tego wątku jest wspaniale zagrany monolog Lewisa Michnera. Postać ta wciąż budzi największą sympatię, a Nathan Lane czuje się jak ryba w wodzie w konwencji klasycznego kryminału noir. Szkoda tylko, że w prezentowanej opowieści nie ma nic wyjątkowego, zaskakującego czy chociażby intrygującego. Atmosfera rodem z czarnego kryminału nie jest na tyle intensywna, żeby wykreować ciężki i namacalny klimat. Znikają gdzieś motywy fantastyczne, wynikiem czego dostajemy dość klasyczną w swojej formie opowieść policyjną. Przyjemnie się słucha poszczególnych wymian zdań, ale mamy tutaj do czynienia raczej ze schodzącym właśnie z afisza spektaklem, który już wszyscy widzieli niż pełną energii premierą teatralną.
Tu i ówdzie zauważalne są znamiona stylu Johna Logana, ale Miasto Aniołów ewidentnie podąża własną drogą. Serialowi bardzo trudno wzbić się jednak ponad przeciętność, mimo że od strony technicznej wygląda to naprawdę dobrze, a forma dialogów momentami przypomina stare dobre Penny Dreadful. Bieżący odcinek mógł być artystyczną perełką, a stał się kolejnym średniakiem.