Bohaterowie jednego z najpopularniejszych seriali Netflixa wracają po raz czwarty. Pytanie tylko, czy to nie jest powrót wymuszony. Przeczytajcie naszą bezspojlerową recenzję.
Jest kilka produkcji Netflixa, na powrót których czekamy z wielkim utęsknieniem i Dom z papieru to jedna z nich. Trzeci sezon zakończył się wielkim trzęsieniem ziemi. Bohaterowie zostali pozostawieni w – jakby mogło się wydawać – sytuacji beznadziejnej. Widowiskowy atak na policję przed bankiem zakończony wysadzeniem w powietrze ich wozu, profesor uciekający desperacko przez las – po prostu emocje sięgały zenitu. I gdy myślałem, że powrócimy do tak rozpędzonego serialu, spotkało mnie rozczarowanie. Akcja znacznie zwalnia już na samym początku, a serial, który trzymał w napięciu, zamienia się w istną telenowelę. Na szczęście nie jest to klimat towarzyszący całemu sezonowi, a tylko pierwszym trzem odcinkom. Jakby twórcy nie mieli pomysłu, jak w szybkim tempie poprowadzić wszystkie 8, więc na samym początku postanowili nas znudzić, by w 4 odcinku przyśpieszyć. Związki między bohaterami, które kiedyś były interesujące, teraz są sztuczne i karykaturalne. Najlepszym przykładem jest niepotrzebnie przywrócony do serialu Arturo (Enrique Arce). Strasznie irytująca postać. Jeśli którykolwiek ze scenarzystów planował, by uczynić z niego złożoną postać, to chyba porzucił ten pomysł w połowie poprzedniego sezonu, przez co utknęliśmy z nim w fabule. Zresztą takich rozpoczętych i porzuconych pomysłów jest mnóstwo. Postaci przechodzą niezrozumiałe i wymuszone przemiany, tak jakby scenarzyści kompletnie zapomnieli o tym, co pokazywali w poprzednich sezonach. Jakby dokonali resetu emocjonalnego, licząc, że widzowie się nie zorientują. Weźmy takich Palermo czy Denver, których poznajemy jakby na nowo i nie jest to coś, z czego powinniśmy się cieszyć. Role obu panów zostały tak napisane, że niezmiernie irytują. Czasami wręcz chciałem, by ktoś ukrócił ich wątek, zepchnął na drugi plan, dając nam możliwość odpoczynku od nich.
Podoba mi się za to zmiana, jakiej uległa postać Profesora (Álvaro Morte). Człowiek, który cały czas miał wszystko przygotowane, skrupulatnie przemyślany każdy najmniejszy ruch, zaczyna powoli tracić kontrolę, a to nie wpływa na niego korzystnie. Zaczyna popełniać coraz więcej głupich błędów, co dodaje mu autentyczności. Każdy z nas w sytuacjach stresowych częściej się myli. Nareszcie widzimy, że Profesor nie jest robotem, który ma wszystko wyliczone. Dzięki takiemu zabiegowi ciężar zostaje przeniesiony na resztę drużyny. Teraz to oni muszą kombinować. Nareszcie zobaczymy, że są to prawdziwi profesjonaliści w swoim fachu, a nie tylko ślepo wykonujący polecenia żołnierze. Na swoją dolę trzeba zapracować i teraz jest na to szansa. Szkoda, że nie wszyscy ją wykorzystują, ale może po prostu scenarzyści zaskoczą mnie w drugiej części tego sezonu, do której jeszcze nie miałem dostępu.
Dom z papieru powoli staje się serialem na siłę ciągniętym dalej. Wciąż potrafi pewnymi wątkami zaskoczyć i chce się go oglądać, ale już z mniejszym napięciem niż przy pierwszych dwóch sezonach. Odnoszę wrażenie, że scenarzyści mają do dyspozycji za dużo bohaterów, z którymi nie wiedzą, co zrobić. Eksperymentują na nich i to nie zawsze z dobrym rezultatem. Obawiam się, że hiszpański hit Netflixa może podzielić losy Skazanego na śmierć. Już zaczął zniżać loty, więc jeśli twórcy nie wyczują odpowiedniego momentu, by zakończyć tę historię i będą ją przeciągać w nieskończoność, otrzymamy efekt jak przy historii Michaela Scofielda. Wbrew pozorom oba seriale mają ze sobą bardzo dużo wspólnego.