Długo zapowiadana i wyczekiwana walka Son Goku i Jirena nareszcie doszła do skutku. Zdecydowanie było na co czekać, ale jak to często również bywa, wygórowane oczekiwania nie do końca pokryły się z efektem końcowym.
Balonik o nazwie „Jiren vs Goku” pompowano już od bardzo dawna, aż do przesady. Od momentu, gdy pojawiło się intro z motywem Turnieju Mocy, tajemnicza postać ubrana w czarno-czerwony, obcisły kostium stała się potencjalnie głównym rywalem zawodników z siódmego wszechświata. Nie dziwi więc, że pełnoprawne wkroczenie Jirena do akcji zostało zaakcentowane dla odmiany podwójnym odcinkiem. Niestety początek pierwszego z nich nie zachwyca. Ribrianne i jej techniki stanowią szczyt kiczu, a oglądanie tego typu postaci na ekranie wzbudza jedynie zażenowanie. Mimo że Dragon Ball jest w dużej mierze komedią i bardzo często trzeba oglądać go z przymrużeniem oka, to nawet jak na ten tytuł poziom tandety został podniesiony zbyt wysoko. Wiadomo, że przy ogromie postaci, które przewinęły się przez wszystkie serie do tej pory, ekstremalnie ciężko o oryginalność, ale jednak oby tego typu bohaterów było jak najmniej. Im mniej groteski, tym lepiej.
Na szczęście wstęp nie najwyższych lotów nie wyznaczył ścieżki całości i w momencie, gdy arenę przejmują główni sprawcy całego zamieszania, robi się naprawdę ekscytująco. Jiren mówiąc kolokwialnie to przekozak. Jego moc jest wręcz absurdalnie wielka i zdecydowanie zbyt wyolbrzymiona. Z tego powodu sens całego turnieju został trochę podważony, bo potęga Jirena sprawia, że prawie żaden z wojowników nie ma szans się do niego zbliżyć, nie mówiąc już o walce z nim. Jedynym argumentem, który mógłby taki stan rzeczy usprawiedliwić jest liczba śmiałków na starcie zawodów, którzy łącząc siły mogliby go jakoś wyrzucić poza ring. Jednak nadal ciężko postrzegać takie stwierdzenie inaczej, niż jako dywagowanie na wyrost. Różnica poziomów to istna przepaść. Nawet Goku w formie blue połączonej z dwudziestokrotnym (!) Kaio-kenem, który pokonałby prawdopodobnie każdego wojownika obecnego na turnieju, nie zrobił na Jirenie dosłownie żadnego wrażenia! Skala mocy została totalnie wywrócona do góry nogami, szczególnie dodając do tego wszystkiego nową formę Son Goku. Wiąże się z tym jednak jeden mały problem, gdyż obecnie prawie wszyscy pozostali uczestnicy turnieju stali się zwykłymi statystami, sztucznym tłumem, a ich rolę nieco zmarginalizowano. Z drugiej strony łatwo tutaj o przesadę i oby wielu bohaterów nie zaczęło nagle ogromnie zwiększać swojej siły ot tak, bo byłoby to trochę kuriozalne.
Transformacje są znakiem rozpoznawczym, symbolem Dragon Ball (lecz seria Super, mówiąc łagodnie, nie błyszczała dotychczas pod tym względem). Nie mogło być inaczej, jak tylko pokazać nowy jej rodzaj podczas walki z tak silnym rywalem jak Jiren. Nowa transformacja wizualnie wygląda dość oryginalnie, choć jest to już kolejna, którą ciężko się szczególnie zachwycać. Niemniej jednak srebrne oczy i srebrzysto-niebieska aura dobrze się ze sobą komponują, więc wydaje się, że pójście w tym bardziej minimalistycznym kierunku wypada znacznie lepiej, niż wybór kolejnego koloru z podstawowej palety barw. Jednakże to nie wygląd jest najważniejszym aspektem transformacji, ale jej wyraźny wpływ na zachowanie. Son Goku w nowej formie jest w transie, wydaje się prawie pozbawiony emocji, niewzruszony. Jego pozycja bojowa uległa zmianie, mimika, sposób poruszania, praktycznie wszystko. Pod tym względem mamy do czynienia z najbardziej oryginalną transformacją i wygląda na to, że osiągnięcie tzw. ultra instynktu będzie czymś naprawdę świeżym i niesztampowym. W tym wątku tkwi niewątpliwie spory potencjał. Można jedynie narzekać, że Goku w nowej formie był pokazany bardzo krótko, a i sama walka z Jirenem do najdłuższych nie należała. Przypominała ona prędzej demonstrację siły niż pełnoprawne starcie, ale mimo wszystko wzbudzała spore emocje i genialnie oddano potęgę obu bohaterów. Ogromnym plusem odcinków były też wszystkie reakcje bohaterów obserwujących walkę. Dotyczy to w szczególności bogów zniszczenia, a scena, w której uwidacznia się bezsilność Beerusa, który myśli, że Goku został pokonany, stanowi prawdziwą perełkę. Tego typu momenty nadają znaczenia wydarzeniom i doskonale rozbudowują postacie.
Kluczowe potyczki bardzo często są za krótkie (co nadal stanowi rażącą wadę całej serii Super) i tak jest też tym razem. Ogólnie za dużo czasu w tej sadze poświęca się walkom mniej istotnych postaci, zamiast rozbudowywać główne pojedynki i powoli zaczyna to irytować. Oby jednak od teraz wszystko się zmieniło, a starcie Goku i Jirena było jedynie przystawką do dania głównego. Nowa transformacja mogła zostać spokojnie zachowana na późniejsze odcinki, a sama potyczka ograniczona do użycia Genki Dama i powrotem do pojedynczych walk oraz eliminacji kolejnych zawodników. Z punktu widzenia rangi wydarzeń, jak również naturalnej ciągłości akcji takie rozwiązanie miałoby znacznie więcej sensu (tym bardziej, jeśli ta forma Goku znajdzie się w centrum finału całych zawodów). Jednakże Turniej Mocy jest gdzieś dopiero w połowie, więc z pewnością trzyma jeszcze niejednego asa w rękawie. Względna nieprzewidywalność stanowi mocną stronę tej sagi i oby tak było dalej, a zaskoczeń jak najwięcej, bo zwyczajnie zachęca to do oglądania.
Dublet odcinków z walką Goku i Jirena nie zawiódł oczekiwań, choć pozostawia lekki niedosyt. Obaj bohaterowie przewyższają nawet bogów zniszczenia, co wprowadza zupełnie nową dynamikę w fabule. Oby na rewanż nie trzeba było długo czekać, a następne walki stały na równie wysokim, a nawet jeszcze wyższym poziomie. Dragon Ball Super prezentuje się obecnie bardzo dobrze i najwyraźniej nie zamierza zwalniać tempa. Nic tylko oglądać dalej!
To jest uproszczona wersja artykułu. KLIKNIJ aby zobaczyć pełną wersję (np. z galeriami zdjęć)
⇓
⇓
Spodobał Ci się ten news? Zobacz nasze największe HITY ostatnich 24h