Dragon Ball Z: Kakarot kolejna próba przeniesienia popularnego anime na grunt gier wideo. Jak wyszło tym razem?
Dragon Ball Z to anime, które w Polsce cieszyło się wyjątkową popularnością za sprawą emisji na stacji RTL7. Na podwórkach robiło się pusto, a dzieci i młodzież zasiadały przed ekranami telewizorów i śledziły kolejne perypetie wojowników Z. Sam, nawet dziś, byłbym w stanie zanucić fragment charakterystycznego, francuskiego openingu. I mam wrażenie, że dostępne na PC oraz konsolach PlayStation 4 i Xbox One
Kakarot jest grą stworzoną przede wszystkim z myślą o osobach, które lata temu z wypiekami na twarzy oglądały przygody Son Goku i spółki. To także całkiem niezły sposób na powtórzenie sobie całej opowieści w nieco skrótowej formie, bo chociaż dzieło CyberConnect2 jest długie, to i tak wymaga znacznie mniej czasu niż obejrzenie niemal 300 epizodów.
Historia bez niespodzianek
Jeśli chodzi o warstwę fabularną, to nie ma tutaj żadnych zaskoczeń. Twórcy
Dragon Ball Z: Kakarot postawili na dobrze znaną wszystkim historię, która podzielona jest na cztery główne sagi – od starcia z Raditzem, Nappą i Vegetą, a na Buu kończąc.
Całość ma też strukturę wyraźnie inspirowaną anime. Między fragmentami gry pojawiają się ekrany tytułowe, pojedynki z bossami są długie, podzielone na kilka faz i zwyczajnie rozwleczone, a po zakończeniu jednego rozdziału czeka nas growy odpowiednik fillerów, czyli czas wolny. To właśnie wtedy możemy zająć się wykonywanie pobocznych zadań, jednak te są jednym z najgorszych elementów tej produkcji. Są nudne, powtarzalne i praktycznie w każdym przypadku wymagają od nas znalezienia konkretnych przedmiotów lub oklepania twarzy jakimś przeciwnikom. Nie inaczej sytuacja wygląda z innymi nieobowiązkowymi aktywnościami. Mamy tu m.in. łowienie ryb, gotowanie, majsterkowanie z Bulmą, a nawet… zręcznościowe wyścigi poduszkowców, ale co z tego, skoro żadna z tych czynności nie sprawia frajdy i nie zachęca do zabawy? "If it's not fun, why bother?" - jak mówił Reggie Fils-Aime.
Przeszkadza w tym również to, jak w grze zrealizowano eksplorację. Nie mamy tutaj klasycznego, otwartego świata, a kilkanaście pomniejszych lokacji, między którymi możemy swobodnie się przemieszczać. To jednak wiąże się z niezwykle frustrującymi i częstymi ekranami ładowania. Te pojawiają się przy KAŻDEJ podróży między dwoma regionami. Często doprowadza to do okropnie irytujących sytuacji, w których lecimy przyjąć zadanie poboczne, oglądamy trwającą kilka minut cutscenkę, później ekran ładowania, zbieramy przedmiot lub toczymy walkę, ponownie oglądamy cutscenkę, a następnie czeka nas… kolejny loading.
Na szczęście, opcjonalne zadania i cała reszta minigierek nie jest tutaj niezbędna do ukończenia gry, a i podstawowy wątek fabularny jest zaskakująco długi i rozbudowany. Ukończenie tylko głównej historii wymaga poświęcenia około 20 godzin, co jest naprawdę solidnym wynikiem. Jeśli zaś komuś powtarzalność sidequestów nie przeszkadza, to spokojnie można pograć w CyberConnect2 nawet dwa razy dłużej. Ciekawym pomysłem było oddanie w ręce graczy mocy drzemiących w Smoczych Kulach. Tytułowe przedmioty możemy odszukiwać co dwadzieścia minut i wykorzystywać do spełniania życzeń, takich jak zdobycie rzadkich przedmiotów czy wirtualnych pieniędzy. To naprawdę pomocna i bezbolesna alternatywa dla typowego grindu.
RPG? Tylko w teorii
Dragon Ball Z: Kakarot zapowiadane było jako gra RPG, więc i rozwoju postaci zabraknąć tutaj nie mogło. Nasi bohaterowie awansują na kolejne poziomy doświadczenia, a każdy ma drzewko umiejętności, które możemy rozwijać. Do tego dochodzą też tak zwane „tablice społeczności”, dzięki którym możemy uzyskać pasywne bonusy, a także przedmioty dodające tymczasowe premie do statystyk. Całość jest tu jednak uproszczona do bólu i naprawdę trudno zestawiać to z pełnoprawnymi przedstawicielami tego gatunku. Z drugiej jednak strony, chyba nikt nie oczekiwał, że faktycznie otrzymamy tu RPG z krwi i kości.
Szybko okazuje się, że nowa produkcja w uniwersum Dragon Ball Z nadal najwięcej ma z bijatyki. Pojedynki z przeciwnikami zdecydowanie zajmą nam najwięcej czasu – szczególnie gdy natrafimy na bossów, którzy, tak jak w anime, nie zamierzają poddać się po jednorazowym spuszczeniu im manta. Walki tutaj zdecydowanie mogą się podobać i spektakularności odmówić im nie sposób, jednak i tutaj nie obyło się bez pewnych problemów. Przede wszystkim, na ekranie często jesteśmy świadkami prawdziwego chaosu. Energetyczne promienie, wybuchy, szybkie teleporty – trudno przy tym nadążyć już przy starciach 1 vs 1, a co dopiero, gdy bierze w nich udział więcej wojowników.
Z czasem i w ten element wkrada się pewna powtarzalność. Gra regularnie wrzuca nas w ciała popularnych wojowników, takich jak m.in. Son Goku, Vegeta i Piccolo i każdy dysponuje innymi atakami. Te jednak działają na podobnej zasadzie i każdym z bohaterów w zasadzie gra się tak samo. Szkoda, bo był tu potencjał na nieco większe zróżnicowanie. Nie brak tu również problemów z balansem, bo mniej więcej w połowie gry zorientowałem się, że najłatwiejszą drogą do sukcesu jest tutaj spamowanie jednego typu ataku – potężnych kul energii, takich jak Genki Dama czy Big Bang Attack. Te zdolności bez problemu rozprawiają się z nawet najbardziej wymagającymi oponentami.
Brzydko-ładny Kakarot
Bardzo nierówna jest tu również oprawa wizualna. Modele postaci naprawdę mogą się podobać i momentami wyglądają zupełnie jak w anime, co widoczne jest szczególnie podczas cutscenek i animacji towarzyszącym wybranym atakom. Niestety, gorzej wypada cała reszta. Otoczenie jest naprawdę brzydkie i spóźnione nawet nie o jedną, a raczej o dwie generacje konsol. Jestem niemal pewien, że na starym PlayStation 2 można znaleźć gry, w których lokacje wyglądały ładniej niż w
Kakarot. Czasami irytuje tu również praca kamery, której zdarza się pogubić podczas pojedynków czy błyskawicznego lotu w trakcie eksploracji. Plusem natomiast jest to, jak
Kakarot działa – przez całą grę (na PlayStation 4 Pro) nie uświadczyłem żadnych spadków płynności.
Bardzo dobre wrażenie robi też udźwiękowienie. Usłyszymy tutaj muzykę i głosy znane z oryginalnej, japońskiej wersji kultowego anime. Jest przyjemnie, klimatycznie i nostalgicznie. Nie brak tu również polskich napisów i ten element także nie zawodzi. Tłumaczenie jest poprawne, momentami udało się przemycić w nim jakiś humor (szczególnie w postaci sucharów Króla Światów) – ciężko się do czegokolwiek przyczepić.
Dragon Ball Z: Kakarot to gra bardzo specyficzna. Przez 30 godzin, które przy niej spędziłem, czułem, że mam do czynienia z produkcją przeciętną, z pewnymi bardzo odczuwalnymi wadami. Jednocześnie jednak nie mogłem się od niej oderwać, a odświeżenie sobie lubianego anime sprzed lat w takiej formie było naprawdę przyjemnym i ciekawym doświadczeniem.
Plusy:
+ kompletne Dragon Ball Z w jednej grze;
+ sporo zawartości – od 20 do nawet 40 godzin zabawy;
+ spektakularne starcia (zwłaszcza z bossami);
+ modele postaci;
+ polska wersja językowa;
+ potrafi wciągnąć nawet mimo niedociągnięć;
Minusy:
- nudne, powtarzalne zadania poboczne;
- chaos w walkach i praca kamery;
- przestarzała oprawa (otoczenie);
- mało zróżnicowane walki;
- irytujące czasy ładowania.
To jest uproszczona wersja artykułu. KLIKNIJ aby zobaczyć pełną wersję (np. z galeriami zdjęć)
⇓
⇓
Spodobał Ci się ten news? Zobacz nasze największe HITY ostatnich 24h