Samantha White (Logan Browning) – a dla przyjaciół Sam – jest niepokorną studentką drugiego roku Winchester College, a także spikerką radiową, prowadzącą własny program, zawsze rozpoczynający się tymi samymi słowami – Dear White People Sam postanawia wziąć bowiem sprawy w swoje ręce i sprzeciwić się szerzącemu się na uczelni rasizmowi. Czarnoskórzy studenci od dawna mieli własne kluby czy stowarzyszenia, zrzeszające osoby nieustannie stykające się z różnego rodzaju prześladowaniami, ale czara goryczy się przelała, kiedy redakcja uniwersyteckiej gazety Pastisz postanowiła zorganizować czarne party. Cóż, przebieranie się za czarnoskóre osoby, włączając w to malowanie twarzy, z pewnością nie przypadnie do gustu… właśnie czarnoskórej części uczelni. Tak więc rusza lawina mniej lub bardziej absurdalnych zdarzeń, dramatów, kłopotów osobistych i walki z jasnoskórą częścią braci studenckiej. A przynajmniej Sam robi co może, aby kolor jej skóry nie został potraktowany jako kostium na Halloween. Sam nie jest jednak główną bohaterką serialu. Choć to od niej zaczyna się ta historia, tak naprawdę śledzimy perypetie także innych studentów, zmagających się trudami codzienności. Lionel Higgins (DeRon Horton) to dziennikarz, piszący dla studenckiej gazety. Jest nieśmiały, ale swoje zdanie wyraża za pomocą słowa pisanego, a nie mówionego. Zresztą to finałowy odcinek pokazuje, jak wiele ukrytej odwagi ma w sobie ten chłopak. Lionel jest zresztą w trakcie poszukiwania swojej drugiej połówki, a jakiej będzie ona płci… Cóż, Lionel nie lubi etykietek, jak to sam stwierdza. Coco Conners (Antoinette Robertson) to z kolei była przyjaciółka Sam, a zarazem elegantka potrafiąca obrażać ludzi z niezwykłą elokwencją. Jej celem jest zajście jak najdalej w życiu, a najlepiej, jakby została żoną prezydenta. Troy Fairbanks (Brandon P. Bell) jest właśnie idealnym kandydatem na potencjalnego prezydenta. Jako syn dziekana ma na uczelni sporo do powiedzenia, ale gdyby mógł, uciekłby jak najdalej – egzystencja Troya polega głównie na przytakiwaniu swojemu ojcu, chłopak brnie coraz dalej w polityczne odmęty uczelni. Reggie Green (Marque Richardson) to lokalny przystojniak, który wkrótce doświadczy czym jest rasizm na własnej skórze… Jest też Gabe Mitchell (John Patrick Amedori), który – w przeciwieństwie do wcześniej wymienionych bohaterów – jest biały. Warto wiedzieć, że serial powstał na podstawie filmu tego samego scenarzysty, Justina Simiena, aczkolwiek z inną obsadą. Simien został zresztą nagrodzony na festiwalu Sundance w 2014 roku właśnie za film Dear White People. Wersję kinową, podobnie jak serial, także można obejrzeć na platformie Netflix. Dear White People jest stuprocentową satyrą, wypełnioną groteską, ironią i pastiszem po brzegi. Każdy odcinek rozpoczyna się wstępem narratora, który już zwiastuje dość niepoważną historię o poważnych problemach natury politycznej. Scenarzysta i zarazem twórca serialu nie bawi się w żadne subtelności, wprost mówiąc, co jest nie tak i co należy z tym zrobić. Właśnie taka jest Sam – ma swoją wizję walki z rasizmem, a nie zakłada ona żadnych kompromisów. Bohaterka bez cackania się mówi w uczelnianym radiu wprost co myśli, a jej przemowy są zdecydowanie prowokujące. Wydawałoby się więc, że druga strona konfliktu, czyli ta znacznie liczniejsza brać studencka, będąca posiadaczami jasnej skóry, aktywnie włączy się do debaty, skoro Sam wraz z innym znajomymi wini ich za większość zła na świecie. Nic takiego się jednak nie dzieje. Wypowiada się jedynie biały redaktor naczelny Pastiszu, zgłaszający zresztą chęć do współpracy. Sam ją odrzuca. Jest jeszcze wspomniany wcześniej Gabe. Jest taka scena, w trakcie której Gabe wyobraża sobie, że hej, przecież jestem tu z wami, nie wszyscy ludzie o takim samym kolorze skóry jak moja są źli! Ale Gabe ostatecznie milczy, słuchając niezręcznie tyrad czarnoskórych studentów. Takie jednostronne pokazanie konfliktu, o którym przecież cały czas jest mowa, trochę spłyca całość. Serial pokazuje za to inny konflikt – podejścia do obrony przed prześladowaniem. Sam preferuje głośny protest, wykrzyczenie swoich uwag. Z kolei uczelniany intelektualista i przyszły polityk, Troy, wybiera bardziej pokojowe metody – nie wolno jednak zapominać, że jest synem dziekana… Nie tylko wokół uprzedzeń rasowych kręci się fabuła serialu. Bohaterowie mają także sporo problemów osobistych, nie wyłączając tych natury uczuciowej. To w końcu młodzi ludzie, którym wydaje się, że podbiją razem świat, po czym okazuje się, że każdy z nich ma trochę inną wizję owego podboju. Przebojowa Coco przede wszystkim robi, co może, aby zainwestować w siebie (a zwłaszcza w swój wygląd). Rozumu także jej nie brakuje, co skwapliwie wykorzystuje na drodze do zostania kimś. Jest jednak najbardziej przerysowaną postacią serialu, wyłączając może pewną studentkę, która dostała pozwolenie na posiadanie psa. Nazwała go Sorbecik. Coco potrafi zirytować swoim sposobem bycia, Sam bezpruderyjną walką bez liczenia się z nikim i z niczym, Troy posłuszeństwem godnym owieczki idącej na rzeź, Lionel niezdecydowaniem, Reggie poddaniem się, pozwalając innym na decydowanie za niego… A Gabe, cóż, robi niewiele. Bohaterów można więc polubić, lub wręcz przeciwnie. Jednak spora liczba ich wad sprawia, że są przynajmniej niebanalni. Bardzo wielu widzów oskarżyło serial wprost o… rasizm – wystarczy zerknąć na tytuł produkcji. Tym razem jednak ofiarami padają ludzie o białej skórze. Taki odbiór serialu spowodowany jest zapewne z kilku powodów. Prawie wszyscy bohaterowie są czarnoskórzy, więc stwarza się wrażenie jednostronności konfliktu. Do tego w stronę białych pada sporo gorzkich słów. Stąd też wydaje się, że wszyscy biali są źli, a czarni uciśnieni. Apogeum osiągnięte jest w chwili, kiedy biały policjant kieruje broń w Reggiego, od razu zakładając, że to on podczas kłótni z białym znajomym był głównym agresorem. Od tego momentu Sam zresztą jeszcze bardziej rusza ze swoją kampanią, tym razem żądając pozbawienia broni wszystkich policjantów czy ochroniarzy, pracujących w okolicy kampusu. No i gdzieś po drodze ginie pewien biały student o imieniu Thane, który po prostu chciał latać. Ale kto by się tam tym przejął? Dodajmy do tego jawne przerysowanie postaci, rzucanie stereotypami na prawo i lewo, groteskę wręcz wylewającą się z ekranu – i już mamy rzesze urażonych widzów. Trzeba jednak pamiętać, że z założenia Dear White People jest produkcją prowokującą, skłaniającą do myślenia i zwracającą na siebie uwagę – a trzeba przyznać, że robi to znakomicie. Sam serial broni się z pewnością poczuciem humoru – każdy wielbiciel pastiszu poczuje się jak w domu, aczkolwiek pewien przesyt może sprawić, że seans rozłoży się w czasie. To nie jest produkcja, którą ogląda się odcinek po odcinku, nie mogąc się doczekać, co też stanie się dalej z bohaterami. Może to jest właśnie największy problem serialu – fabuła brnie do przodu mozolnie, ale systematycznie, a koniec... cóż, po prostu jest. Powstanie hipotetycznego 2 sezonu nie jest w każdym razie niemożliwe. Bohaterowie są niewątpliwie ciekawi, a młodzieńczy idealizm popycha ich działania, choć nieraz także zirytują. Warto też wspomnieć stronę muzyczną – muzyka świetnie wpasowuje się w klimat serialu, a piosenek z napisów końcowych słucha się z przyjemnością. Dear White People nie jest złym serialem, ale jego odbiór niewątpliwie zależy od wyczulenia na kwestię poprawności politycznej. Nie każdemu też przypadnie do gustu bardzo specyficzne poczucie humoru (oglądacie Scandal? Porównajcie z serialem, oglądanym przez bohaterów…). Warto jednak dać nowej produkcji Netflixa szansę – po pierwszym odcinku każdy widz będzie już wiedział, czy zależy mu na poznaniu losów dalszej krucjaty Sam.
To jest uproszczona wersja artykułu. KLIKNIJ aby zobaczyć pełną wersję (np. z galeriami zdjęć)
Spodobał Ci się ten news? Zobacz nasze największe HITY ostatnich 24h
Skomentuj