Reżyser Mateusz Rakowicz wie, jaką reakcję mogą wywołać słowa "polski film akcji". Można domniemywać, że wiele osób zdecyduje się na seans, by obejrzeć choć parę pierwszych minut w oczekiwaniu na kicz. To więc staje się kluczem do tego, jak przykuć widzów do ekranu. Pierwsza scena jest wpisana w gatunek w sposób wręcz perfekcyjny: grupa dresów ze znakami Polski Walczącej zaczepia młode dziewuchy na stacji benzynowej, więc nasza twarda bohaterka, która kupiła piwa w puszkach, musi zareagować. To taki fabularny schemat, który w gatunku kina akcji przewija się od zawsze. I zawsze służy do tego, by pokazać charakter, kodeks moralny i twardość postaci, której losy będziemy śledzić. W tym przypadku jednak przeważa inny cel: Rakowicz musi udowodnić pierwszymi scenami, że polskie kino akcji jest warte czasu widza wychowanego na Johnie Wicku i innych filmach z najwyższej półki. To starcie z dresami jeszcze nie obrazuje pełni potencjału Dnia Matki, ale już buduje dobre wrażenie poprzez wizualny styl, doskonałą pracę kamery i pomysłowość w kręceniu walki (dobre wykorzystanie puszek). To jest ten ważny moment, w którym widz albo będzie pozytywnie zaskoczony i zdecyduje się oglądać dalej, albo wyłączy produkcję. Ta druga decyzja byłaby błędem, bo już omówiona przeze mnie scena zapowiada wysoką jakość.
fot. Netflix
Filmowiec zna gatunek i operuje jego zasadami z pełną świadomością. Wie, do czego służą walki i przede wszystkim ma na nie pomysły, które pozytywnie zaskakują. Stawia na drodze bohaterki zbirów w pełni wpisanych w polską rzeczywistość, a zarazem na tyle dziwacznych i charakterystycznych, jakby byli z komiksu. Takim sposobem buduje fikcyjną konwencję, która dostarcza rozrywki. Każdy, kto widział poprzedni film reżysera Najmro. Kocha, kradnie, szanuje, wie, że ma on swój wizualny styl i potrafi kręcić rzeczy tak, jak nikt inny w Polsce. Tutaj idzie jeszcze krok dalej. Gdy dochodzi do sceny walk, kamera ma zadanie pokazywać, co się dzieje, i nie odwracać się nawet na chwilę. Dzięki temu wszystko doskonale widzimy – i to buduje wiarygodność postaci oraz całej historii. Są tu momenty brutalne (tłuczek do mięsa w kuchni robi robotę!), ale i komicznie zaskakujące (wykorzystanie marchewek w walce to złoto!). Widać styl, charakter i kreatywność. Rakowicz nie musi mieć najlepszych kaskaderów na świecie jak Chad Stahelski w Johnie Wicku 4, bo wie, jak dobrze kręcić sceny akcji. A tak dobrze nakręconych scen akcji w polskim kinie zwyczajnie nigdy nie było. Widać, że choreografowie trzymali się zasady: minimalny ruch, maksymalny efekt. Bohaterka ma szybko wykończyć przeciwnika i iść dalej. Bez zabawy. Trwa to na tyle długo, aby wartość rozrywkowa rosła, ale na tyle krótko, by nie przekroczyć granicy smaku. Mamy więc sporo scen szalenie efektownych, krwawych, nakręconych na wysokim poziomie, ale też na tyle realistycznych, że nie popadają w skrajność. Jesteśmy w stanie uwierzyć w główną bohaterkę, bo widzimy, że Agnieszka Grochowska wiele scen kaskaderskich wykonuje sama. Nie mamy też wrażenia kopiowania jakichś rozwiązań z innych dzieł tego gatunku. Chociaż nie da się ukryć, że praca kamery w walce w kuchni może być nawiązaniem do kina klasy B z Hongkongu dawnych lat. Fani z pewnością dojrzą pewne inspiracje. Mimo wszystko czuć w tym unikalny charakter i styl. Oczywiście sceny walki to narzędzie opowiadania historii. Jasne – mają być efektowne i rozrywkowe, ale też muszą mówić nam dużo o postaci. Nina grana przez Agnieszkę Grochowską ma niewiele kwestii, ale dzięki walkom i temu, co robi, by uratować syna, dowiadujemy się więcej niż z dialogów. Świadomość reżysera oraz samej aktorki buduje emocje, napięcie i sens. Kino akcji bez tych wartości staje się pustą wydmuszką. W tym wypadku – dzięki skupieniu się na detalach i emocjonalnych niuansach –  dostajemy historię prostą, ale z sercem po właściwej stronie. Dzięki świetnej Agnieszce Grochowskiej w roli zimnej twardzielki można w to uwierzyć bez problemu. Do tego pamiętajmy o jednym fakcie: prawdziwe agentki nie są napakowanymi sportsmenkami, więc aktorka o filigranowej posturze, wykonująca pomysłową choreografię, jak najbardziej się sprawdza. Film Dzień Matki najlepiej opisuje słowo: stylowy. Mateusz Rakowicz ma swój charakterystyczny wizualny styl, który staje się najmocniejszym punktem filmu Netflixa. To on sprawia, że Warszawa staje się intrygująca i mroczna jak Gotham. Niektórzy z pewnością powiedzą, że tak polskie filmy nie wyglądają. To prawda! Obraz – podobnie jak w Najmro... – staje się jednym z mocniejszych punktów produkcji. Dzień Matki ma przytłaczające wręcz napięcie. Towarzyszy nam ono przez cały czas. Nie ma w ogóle miejsca na oddech. Non stop wyśmienicie budowane jest uczucie niepokoju, że zaraz coś się stanie. Dawno nie oglądałem filmu, od którego tak trudno się oderwać. Napięcie jest w jakimś stopniu doskwierające i bardzo odczuwalne, przez co pewnie nie do wszystkich trafi, ale w kinie akcji jest to wręcz fundament, bez którego nie ma co budować fabuły. W wielu aspektach jest to film naprawdę prosty. Każdy fan gatunku widział multum podobnych wariacji, ale to nie psuje jakości. To raczej dowód na to, że można wziąć znane schematy i opowiedzieć je w świeży sposób. Nawet gdy dochodzi do oczywistego twistu, udaje się z tego wyciągnąć więcej, niż można by się spodziewać. W tym aspekcie zgrzyta jedynie kreacja syna, który jest sam w sobie diabelnie irytującą gatunkową kliszą. W relacji matki i syna był potencjał na większą dawkę emocji, ale niestety młody aktor niezbyt umiejętnie konstruuje swoją postać, przez co nie sprawdza się to tak, jak powinno. Na szczęście nie wpływa to negatywnie na całość, która dostarcza wrażeń. Poza tym charyzma Agnieszki Grochowskiej nadrabia te różne mankamenty. Twórca rozwija jej postać w trendzie wyznaczonym przez Johna Wicka - to znaczy, że buduje pewien realizm i pokazuje, że kobieta nie jest niezniszczalna. Dlatego Nina nie jest superbohaterką, nie rozwala wszystkich w mgnieniu oka; dostaje ciosy, ma siniaki i zadyszkę, leje się z niej krew. To buduje pewien obraz człowieczeństwa – ta postaci wykonuje nieludzkie rzeczy, by uratować swoje dziecko. A to mocno wpływa na emocjonalną wartość produkcji.  Ciekawy jest też kontrapunkt dla wątku poświęcenia matki. Chodzi o postać graną przez Dariusza Chojnackiego, która znacząco wpływa na całą historię. Reprezentuje wątek ojca, który zrobi wszystko dla swojej córki. Dostajemy więc dwie wersje tego, jak zachowują się rodzice w kryzysowej sytuacji – ta druga jest przemyślana przez twórcę, ciekawa i intrygująca, a błędy popełniane przez mężczyznę stanowią o jego ludzkim charakterze. To, co na pierwszy rzut oka jest gatunkową kliszą, nabiera wyrazu dzięki temu, jak bohaterowie są zmotywowani do działania przez swoje dzieci. Dzień Matki to wielkie pozytywne zaskoczenie. Gdy usłyszałem o polskim filmie akcji, spodziewałem się kiczowatego gniota – podobnego do wielu innych produkcji Netflixa. A dostałem samoświadomy akcyjniak z wizualnym stylem, jakością, pomysłowymi walkami i własnym charakterem. Otrzymałem polski film –  pierwszy od wielu lat! – który obejrzałem więcej niż raz. Nie mogłem uwierzyć, że to mogło wyjść aż tak dobrze i dlatego musiałem szybko sprawdzić, jakie wrażenia będą mi towarzyszyć na kolejnych seansach. Nie wygląda to ani jak polskie filmy sensacyjne z lat 90., ani jak produkty filmopodobne w reżyserii Patryka Vegi. To zabawa gatunkowa, której nie musimy się wstydzić. Jako wielbiciel kina akcji jestem zadowolony.
To jest uproszczona wersja artykułu. KLIKNIJ aby zobaczyć pełną wersję (np. z galeriami zdjęć)
Spodobał Ci się ten news? Zobacz nasze największe HITY ostatnich 24h
Skomentuj