To widowisko science fiction jest bardzo trudne w ocenie, mamy tu bowiem prosty scenariusz, banalne dialogi, kiczowate one-linery, styl kina klasy B i humor, który raz działa, a raz jest kompletnie nietrafiony. Mógłbym dokonać obszernej analizy fabuły i jej dziur, niepotrzebnych wątków pobocznych (historia Levinsona seniora) i łopatologii tego filmu, ale czy to naprawdę konieczne? Film ten kompletnie nie poddaje się współczesnym trendom tworzenia kina wysokobudżetowego. Nie ma tutaj realizmu, wciskania mroku gdzie popadnie i udawania, że tworzymy film poważny, głęboki i w zamyśle inny, niż w istocie widzowie oczekują. Jest natomiast ten sam styl z lat 90., który doskonale pamiętamy z Independence Day, czyli luz, głupkowatość, prosty humor i spora dawka frajdy. Roland Emmerich sztywno trzyma się tej konwencji, która daje coś, czego w kinach po prostu już nie ma - film mającym być tylko i wyłącznie niezobowiązującą i efektowną letnią rozrywką. Emmerich tworzył filmowe destrukcje, zanim Michael Bay opracował swój styl niszczenia wszystkiego na ekranie. To on był w tym mistrzem i bynajmniej nie zapomniał swojego fachu. Pod względem rozmachu i skali widowiska Independence Day: Resurgence dostarcza w kinie to, co obiecuje w zapowiedziach. Po krótkim wprowadzeniu, mającym na celu przedstawić nową rzeczywistość i bohaterów, akcja szybko nabiera tempa. Jest naprawdę efektownie (niektóre momenty pięknie wyglądają na wielkim ekranie), nie brak w tym dobrego klimatu, a walki z kosmitami w przestworzach mogą się podobać. Pojawia się oczywiście patos, który w tej historii jest naturalnym i oczekiwanym czynnikiem. Przede wszystkim jednak dzięki dobremu tempu prowadzenia opowieści jest w tym wszystkim spora dawka frajdy. Naprawdę na nudę narzekać nie można, a forma widowiska może się podobać, szczególnie że nie czuć tutaj przesadnego akcentowania efektów komputerowych. One są obecne i są solidnie dopracowane, więc nic szczególnie nie razi i nie niszczy tworzonej iluzji. Nie ma się wrażenia oglądania niedoskonałej gry komputerowej, a to zdecydowanie plus przy współczesnych blockbusterach. No url Film jest naprawdę zrobiony w dokładnie takim samym stylu jak poprzednia część. Czuć to w formie opowiadania historii, jej prostocie, bohaterach i dialogach. Reżyser nawet powtarza niektóre schematy pokazane w trochę innym stylu. Brak w tym jednak kogoś z iskrą, która przyciągałaby do ekranu. Jeff Goldblum to zdecydowanie najjaśniejszy punkt, ale brakuje tu po prostu kogoś w stylu Willa Smitha. To on i jego charyzma przyciągały w "jedynce" i to często dzięki niemu sceny humorystyczny działały, choć były banalne do bólu. Jesse T. Usher, grający jego filmowego syna, nie ma możliwości pokazania czegoś podobnego. Praktycznie każda postać jest tutaj zaledwie poprawna, bez żadnych fajerwerków, wyjątkowości czy zaskoczeń. Mógłbym narzekać na Independence Day: Resurgence, ale nie chcę, bo całkowicie kupuję konwencję tej serii stworzonej przez Rolanda Emmericha. Jeśli komuś podobała się "jedynka", sequel przyjmie z uśmiechem i frajdą, bo jest to ten sam styl rozrywki. Ogląda się to lekko i przyjemnie, ze świadomością wszelkich niedoskonałości i stylu kina lat 90. W innym wypadku uwagę mogą przykuć wady i niedociągnięcia, który przykryją to, co w tym filmie dobre. Da się jednak odczuć, że nie jest to tak samo świetna rozrywka jak Independence Day -brakuje tu pewnego uroku, świeżości i klimatu zaskoczenia. Być może potencjał na sequel był o wiele większy, ale ja i tak wyszedłem z kina usatysfakcjonowany. Jest porządna rozwałka - tak jak obiecano.
To jest uproszczona wersja artykułu. KLIKNIJ aby zobaczyć pełną wersję (np. z galeriami zdjęć)
Spodobał Ci się ten news? Zobacz nasze największe HITY ostatnich 24h
Skomentuj