Cały urok lat 80. to największa zaleta The Goldbergs, gdyż różne drobne smaczki oferują wiele zabawy - zwłaszcza widzom, którzy pamiętają te czasy. Trudno się nie uśmiechnąć na widok garderoby, sprzętów elektronicznych czy podczas rozmów o początkach kultury hip-hopowej. To wszystko ma w sobie coś, co potrafi mnie przekonać.
Problemem jest jednak, że The Goldbergs nie oferuje niczego więcej. Cały serial oparty jest na uczuciu nostalgii i tęsknoty za latami, które pod wieloma względami były prostsze. Prawie wszyscy bohaterowie są nieciekawi, papierowi i strasznie nijacy. Skrajnością jest postać ojca, który ciągle krzyczy, co w wykonaniu tego aktora bardzo irytuje. Co prawda, w odróżnieniu od pierwszego odcinka, "Daddy Daughter Day" ma swoje momenty, ale jest ich jeszcze zbyt mało, aby można było powiedzieć coś dobrego. Pojawiają się jednak miłe emocje, które dodają serialowi smaku. Mowa o relacji z córką i końcowym oglądaniu filmu, jak była młoda. Kompletnym przeciwieństwem jest mama grana przez Wendi McLendon-Covey - brawurowa, energiczna i niezwykle efektowna. Zwariowana i twarda mamuśka potrafi momentami rozbawić samym sposobem bycia - czy to w relacjach z Adamem, mężem czy w rozmowie w sklepie. Jedyna postać, która jak na razie ratuje The Goldbergs od zupełnej klapy.
[video-browser playlist="634803" suggest=""]
Uczucie nostalgii jest nawet wyraźne w fabule tego odcinka, który opiera się na dniu ojca z córką. Twórca wspomina czasy dzieciństwa, pokazując, jak rodzicom trudno jest znieść dorastanie swoich latorośli. Ma to swoje zalety, a także trochę uroku, ale niestety też zbyt dużo banału i oklepanych motywów.
The Goldbergs to jak na razie przeciętniak, który - jeśli ma przyciągnąć widzów - musi nabrać wiatru w żagle i wykorzystać potencjał czasu akcji, który powinien nam zagwarantować więcej wrażeń i śmiechu.