Książka Assassin's Creed: Czarna Bandera to opowieść o człowieku niezdolnym do zrozumienia własnych błędów, goniącym za bogactwem z powodu niemożności cieszenia się tym, co posiada, oraz kompleksów związanych z pochodzeniem, wskutek chciwości i głupoty wpadającym w kolejne tarapaty i odzyskującym zmysły, gdy jest niemal za późno na naprawę wyrządzonych krzywd. Taki wstęp może kiepsko pasować do historii opatrzonej tytułem "Assassin’s Creed", gdyż mało w nim ludzi dźganych w plecy sztyletami, ale omawiana tutaj książka jest wierną adaptacją czwartej (a w praktyce szóstej) części gry. Co oznacza, że toczącego się od setek lat konfliktu między Asasynami i Templariuszami jest w środku bardzo, bardzo mało, a służy on głównie jako tło uzasadniające użycie tej, a nie dowolnej innej znanej marki.

Dlaczego? Bo będąc wierną adaptacją gry, "Czarna bandera" jest opowieścią o człowieku, który wszedł w posiadanie asasyńskich szat przez przypadek, a potem nie zdjął ich tylko dlatego, że dobrze na nim leżały i wiązały się z możliwością zarobienia okrągłej sumki. Pochodzący z Walii Edward Kenway interesuje się sprawami obu zakonów głównie z powodu mistycznego Obserwatorium, traktowanego przez niego jak wielki skarbiec z nieznaną, lecz z pewnością wartą majątek zawartością, na której koniecznie chce położyć ręce. Dlatego jeśli to Twoja pierwsza książka ze słowem "Assassin’s" w tytule – chociaż nie do końca pojmuję, dlaczego miałaby być – to lepiej odłóż ją i sięgnij po którąś z wcześniejszych, bo zakończysz lekturę z masą pytań, wątpliwości i ledwo garścią ogólników na temat wielkiego konfliktu o panowanie nad światem z przyległościami. Tym bardziej że nie ma tu żadnych znanych z gry scen ze współczesności czy wspomnień o Animusie, a narratorem jest sam Edward, więc wiele informacji, których źródłem mógłby być Desmond albo jakaś bezimienna osoba z przyszłości (kto grał, ten wie, o co chodzi), nigdy się nie pojawią.

Możesz również przyjąć zupełnie inną – w moim mniemaniu znacznie lepszą – strategię i potraktować "Czarną banderę" jako historię grasującego na Karaibach w początkach XVIII wieku pirata, który ledwo od czasu do czasu ociera się o sprawy przekraczające jego pojmowanie. Dające mu pewien odległy, potencjalnie wartościowy cel, ale nie wpływające na niego tak mocno, jak w teorii powinny. Odsuwając na bok interesy panów w płaszczach ze zbyt dużymi kapturami i ich kolegów, potomków majętnego, rycerskiego zakonu, otrzymamy coś zdecydowanie ciekawszego – dzieje pirata błądzącego. Historię mężczyzny sprzed trzech wieków, od jego wczesnej młodości aż po koniec pirackiej kariery, kolejnych wzlotów i upadków, błędów oraz ryzykownych, opłacalnych decyzji, spisaną w formie opowieści samego zainteresowanego. Dość przygnębiającej, gdy się ją pozna w całości, chociaż lekko zmienionej w stosunku do oryginału.

Widzicie, Oliver Bowden wziął od Ubisoftu gotowy materiał, nieco go przykroił w celu wyeliminowania większości "growych" scen (co nie do końca mu się udało, ale przez większość czasu tego nie widać) i pozostawienia tylko najważniejszych elementów oraz dorzucił coś od siebie. Owe coś to niewystępujące w grze fragmenty opisujące życie Edwarda przed i po karaibskich wydarzeniach. Jego relacje z rodziną, narzeczoną, sąsiadami, problemy z alkoholem, niską, popychającą do głupich czynów samoocenę, pierwsze dni i miesiące na morzu aż do momentu rozpoczęcia służby dla Czarnobrodego, wreszcie próbę naprawienia popełnionych w młodości błędów. Bardzo dobre fragmenty, należy od razu zaznaczyć, zdecydowanie wybijające się ponad to, co autor otrzymał od zleceniodawców z nakazem wstawienia do powieści. Znaczy za wyjątkiem zakończenia - zmienionego w stosunku do oryginału, z inaczej rozłożonymi akcentami. Nie nazwałbym go gorszym, bo takie w żadnym wypadku nie jest, ale stawia Edwarda w innym świetle, niż robiła to gra.

[image-browser playlist="585786" suggest=""]

Ale to drobiazg, bo powieść cierpi z powodu znacznie większego problemu. W czwartym "Assassin’s Creed" znajduje się mnóstwo miejsc, wydarzeń i postaci, ale przeznaczona dla nich przestrzeń jest zwyczajnie zbyt mała. Kampania, mimo że dość długa, nie była w stanie zapewnić wystarczająco dużo "czasu antenowego" wszystkim przedstawionym w niej sławnym piratom, a powieść idzie dokładnie tą samą drogą. Niektórzy bohaterowie służą jedynie jako ważne nazwisko, pojawiając się i równie szybko znikając ze sceny, racząc Edwarda kilkoma liniami dialogu albo robiąc coś ważnego, ale jedynie w tle. Dodajmy do tego mnóstwo stosunkowo krótkich rozdziałów, gdzie wydarzenia godne dłuższego opisu zajmują góra jeden akapit, i długie, trwające nawet po kilka miesięcy przerwy w narracji, a otrzymamy powieść zwyczajnie zbyt krótką, i to pomimo prawie 500 stron objętości. Przynajmniej w swojej środkowej, odziedziczonej po grze części fragmenty dopisane przez Bowdena charakteryzują się zdecydowanie lepszym tempem oraz zwięzłością. Tam wszystkiego jest w sam raz i nic się nie rozłazi.

Konieczność pracy na gotowym materiale sprawiła również, że w powieści znajdują się dialogi słowo w słowo przepisane z oryginalnego scenariusza oraz sceny i tam niemające większego sensu, niezależnie od tego, jak na nie spojrzeć. Kto dotrze do drugiej połowy i motywu z Kawką, ten zrozumie, co mam na myśli. Niby uzasadnienia się pojawiają, ale ograniczanie ich do ledwo jednego powodu, pojawiającego się nagle, bo akurat scenarzysta musiał coś tam wstawić, przekształca powieść w zbiór wydarzeń, które toczą się, bo tak się autorowi uwidziało. Bo musiał podbić stawkę, więc stwierdził, że załoga jest na krawędzi buntu, chociaż do tej pory nic na niego nie wskazywało. Zdaję sobie sprawę, że to zarzut głównie w kierunku gry, gdzie po wdzianiu białego ubranka korsarz z Walii nagle opanowuje tajniki asasyńskiego rzemiosła i wspinaczek bez zabezpieczeń, ale w żaden sposób nie ratuje on zaprezentowanych w powieści fabularnych bzdurek.

Mimo to książka się broni. Niekoniecznie fabułą, jeśli nie liczyć fragmentów autorskich, ale z pewnością językiem. Zwłaszcza w momentach, gdy narrator zwraca się bezpośrednio do swego rozmówcy, gdy opowiada o swoich uczuciach, przemyśleniach, karci się za głupotę albo dochodzi do dyskusji między dżentelmenami. Tam, gdzie Bowden mógł dodać coś od siebie, chociaż trochę zmodyfikować pierwotny materiał, który wyraźnie nie nadaje się na proste przeniesienie na karty powieści. Nie w swoim niedoskonałym, growym kształcie, gdzie sens i logika musiały być kilka razy zignorowane dla dobra rozgrywki. Stąd po bardzo dobrym początku poziom powieści spada i utrzymuje się na średnim pułapie praktycznie do ostatnich stron. To średniak, w którym styl autora w połączeniu z osobą Edwarda oraz pirackimi klimatami jest w stanie przysłonić większość błędów, a po włączeniu trybu omijania growych głupotek lektura staje się prawdziwą przyjemnością. W sam raz dla mało wymagających czytelników i ewentualnie fanów serii. Których, myślę, nie ma sensu przekonywać do zakupu.


Autor recenzji - Łukasz Pilarski - zaprasza na swojego bloga dostępnego pod adresem bobrownia.com.

To jest uproszczona wersja artykułu. KLIKNIJ aby zobaczyć pełną wersję (np. z galeriami zdjęć)
Spodobał Ci się ten news? Zobacz nasze największe HITY ostatnich 24h
Skomentuj