Przerost formy nad treścią to wśród filmowców dosyć pospolita przypadłość. Teoria wszystkiego jest jednak szczególnym przypadkiem przedziwnienia, w którym wizualne fanaberie i pokręcona scenografia zdają się istnieć dla samego faktu istnienia, ponieważ ktoś dał reżyserowi budżet. Gilliam natomiast nie potrafił oprzeć się przed kupnem stroju wielkiego tygrysa, w który ubrał Davida Thewlisa, kostiumu seksownej pielęgniarki, w który wcisnął Melanie Thierry, i ozdobionych kolorowymi kleksami foliowych kurtek, które rozdał statystom. Nie obyło się także bez jakże gilliamowskich strojów à la kloszard. Na szczyt tej kupki dziwolągów rzucił zaś Brytyjczyk pokracznie poprzebieranych Matta Damona, Tildę Swinton, Bena Whishawa, Petera Stormare’a, no i oczywiście pozbawionego wszelkiego owłosienia Christopha Waltza – głównego bohatera tej historii.

Jakiej? Trudno powiedzieć, gdyż... Gilliam zapomniał wyjaśnić fabułę widzowi. Przedstawił nam świat przyszłości wyglądający jak pokaz mody na śmietnisku, postaciom kazał zaś wykonywać przedziwne czynności, których sens umykał chyba także samym aktorom, czego przykładem może być praca Qohena (Waltz). W zawartej w Teorii… wizji nie brak jest przebłysków czegoś intrygującego, jak choćby śledzące przechodniów reklamy czy impreza, w czasie której każdy bawi się indywidualnie do rytmu odtwarzanego przez następców dzisiejszych iPadów – w takich momentach widać, że ktoś jednak chciał nam przekazać pewną myśl dotyczącą współczesnego społeczeństwa i ścieżek, którymi podąża. Gdzieś w tym filmie jest krytyka korporacji, spojrzenie na wyobcowanie i opowieść o marzeniach, wszystko to zalega jednak pod kopcem pstrokatych gadżetów.

[image-browser playlist="577861" suggest=""]

Główny wątek pozostaje nieodgadniony. Czym jest tytułowa Teoria wszystkiego? Wydmuszką, światełkiem na ścianie, za którym i bohater, i widz mają gonić, a które okazuje się niczym – ktoś coś przekłada w topornej wizualizacji rozwiązywania matematycznego równania, coś się sypie, coś powstaje, sensu zaś w tym dla nas za grosz. Skupić się możemy jedynie na metaforycznej wędrówce Qohena, który walczy ze swoimi fobiami i natręctwami, szukając w życiu sensu, który zastąpi mu bezowocne czekanie, aż coś się wydarzy. Christoph Waltz zresztą wciela się w niego doskonale, mimo iż większość wykonywanych przez jego bohatera czynności pozostaje dla nas niezrozumiałymi.

Terry Gilliam stworzył więc film mamiący oczy, ale nie oferujący niczego dla duszy. Teoria wszystkiego, jak tytuł wskazuje, jest o wszystkim, czyli o niczym, zapętla się w udawaniu dzieła niezwykle głębokiego, podczas gdy okazuje się tylko fasadą, za którą nie ma już nic.

To jest uproszczona wersja artykułu. KLIKNIJ aby zobaczyć pełną wersję (np. z galeriami zdjęć)
Spodobał Ci się ten news? Zobacz nasze największe HITY ostatnich 24h
Skomentuj