Swoją przygodę z serią Elite zacząłem dość wcześnie, jeszcze przy swojej pierwszej Amidze gdzieś bliżej drugiej połowy lat 90. Pamiętam, ile godzin spędziłem, eksplorując kosmos i oddając się przeróżnym zabawom. A to wydobywanie asfaltu z pasa startowego i uciekanie przed władzami. Gdzieś się trafiło jakieś piractwo albo szmuglerka. A to wszystko na komputerze wolniejszym niż większość współczesnych kalkulatorów. Za stworzenie Elite: Dangerous odpowiedzialni są ludzie mający za sobą legendarny oryginał. Patrzyłem na to lekko sceptycznie, bo ileż słyszeliśmy takich przechwałek i co potem z tego wychodziło?

Legenda pogranicza

Ci, którzy spodziewają się jakieś skomplikowanej, w sumie jakiejkolwiek, fabuły, srogo się zawiodą. To otwarta gra MMO posiadająca jakąś tam historię świata przedstawionego, której historię tworzą sami gracze. Owszem, zdarzają się czasowe wydarzenia społecznościowe, które w jakimś stopniu formują galaktykę, ale jest to dość marginalne. Czy to coś złego? Bynajmniej. Pozwala to na głęboką immersję z postacią. To samo tyczy się wybranej ścieżki, czy ścieżek rozgrywki. Gra nie limituje nas w żaden sposób a to jak będziemy grać, zależy w dużej mierze od statku i jego subkomponentów, z jakich będziemy korzystać. Możemy zatem być handlarzami, przewoźnikami ludzi, szmuglerami, piratami, łowcami głów czy też odkrywcami. Ogranicza nas tylko wyobraźnia. T, co nas nie ogranicza zaś, to teren gry. Do zwiedzenia mamy ponad 400 miliardów, mniej lub bardziej cywilizowanych, systemów. Począwszy od naszego, słonecznego, a skończywszy na najdalszych zakamarkach pełnych czarnych dziur i obcych. Systemy składają się z gwiazd (od jednej do kilku, maksymalnie widziałem trzy), a każda z nich otoczona jest przez planety (od jednej do kilkunastu). Dodatkowo znajdziemy tam różne stacje kosmiczne, czy nawet naziemne, jak również instalacje wojskowe i naukowe. Jednak czasem trafimy też na puste układy, które sami możemy zmapować i potem takie dane kartograficzne sprzedać, za okrągłą sumkę. Brakuje tylko możliwości zakładania własnych baz. Nużyć też może nieco powtarzalność lokacji, ale czego się spodziewać w kosmosie? Za niemal każdą aktywność otrzymujemy lub tracimy punkty reputacji u pomniejszych frakcji, a jeśli te są zrzeszone z jedną z superpotęg, również i u niej. System ten jest dość prostolinijny, choć można się czasem pogubić w liczbie tych pomniejszych frakcji oraz tym, komu działa się na korzyść, a komu na szkodę. Otrzymujemy również rangi w czterech aspektach. Walki, handlu, eksploracji i areny PVP. Jak wspomniałem wcześniej, jest to gra MMO, ale raczej próżno szukać walk z innymi graczami poza wspomnianą areną, bo są oni raczej przyjaźni. I mocno rozproszeni po ogromnej galaktyce.
Fot. Frontier

Ryk silników, szum laserów

Skoro już mam rozległy teren, to wypadałoby mieć jak się po nim poruszać. Na chwilę obecną dostępne są 34 statki, z czego kilka powiązanych jest z konkretnymi frakcjami i trzeba się trochę natrudzić, żeby je odblokować. Choć między nami mówiąc, nie są tego jakoś szczególnie warte. Pojazdy podzielono wielkością i rolami. Mamy więc klasę lekką, średnią i ciężką. Od wielkości statku zależne jest to, gdzie będzie mógł wylądować. W chwili obecnej ciężkie jednostki nie mogą jedynie dokować przy posterunkach orbitalnych, co nie jest jakąś dużą stratą, główny ruch odbywa się i tak między portami. W każdej klasie istnieje podział na statki bojowe, eksploracyjne, frachtowce, pasażerskie i wielozadaniowe. Nie jest to jednak podział, którego należy, w większości przypadków, zbyt sztywno się trzymać. Oczywiście jest to kwestia indywidualna, gdyż nie każdy statek wyposażymy we wszystkie podzespoły, istnieją jednostki mniej i bardziej podatne na modyfikacje. Często jednak wystarczy poświęcić trochę czasu na znalezienie odpowiednich komponentów,odpowiednie ich połączenie i voila! Przykładem tego jest mój Diamondvack Explorer, który po kilku godzinach (nie wszystko jest wszędzie dostępne) ze statku eksploracyjnego stał się wytrzymałą kanonierką bardzo dalekiego zasięgu, zdolną radzić sobie bez większego problemu nawet ze średnimi statkami. Podzespoły dzielą się na kilka kategorii. Zewnętrzne bojowe (broń), zewnętrzne użytkowe (skanery bojowe i systemy obronne), wewnętrzne główne (napęd nadświetlny, silniki manewrowe, system podtrzymywania życia itp) i wewnętrzne opcjonalne (generator tarsz, ładownia itp). Są one podzielone w zależności od wielkości (od 1 do 7) i klasy (zwykle H do A), która to określa przede wszystkim ich wydajność. Liczba i wielkość dostępnych przedziałów na komponenty jest z góry zdeterminowana przez model statku. Miłym akcentem jest design statków, który podkreśla fakt, że każdy z wytwórców maszyn ma swój unikalny styl, wyczuwalny przy każdej jednostce, która wyszła spod igły danej stoczni. Choć czasem można by pokręcić nosem, bo o ile większość z nich tylko zachowuje ducha estetyki swojego twórcy, to niektóre to po prostu kopiuj-wklej z kilkoma nieznacznie zmienionymi detalami. Jednak sami możemy części modelom nadać indywidualność. Nie tylko przez malowanie, czy zmianę koloru gazów wylotowych, ale też dodając spoilery, czy dekorując kabinę małymi modelami i figurkami z głowami na sprężynach. Po niektórych planetach możemy również poruszać się łazikiem, zaś kilka większych statków posiada hangary na myśliwce. Jednak tych pojazdów nie da się w żaden sposób modyfikować.
Fot. Frontier

Sztuka latania, najtrudniejsza ze sztuk

Zanim jednak zasiądziemy za sterami naszego odpicowanego statku i ruszymy w głąb kosmosu, czeka nas sporo nauki. Powiedzieć, że przed przystąpieniem do gry powinno się przejść misje szkoleniowe, to tak jakby stwierdzić, ze słońce chyba jest jasne. Należy powiedzieć to wprost, Elite: Dangerous to kosmiczny symulator, a nie jakaś casualowa gierka. Tutaj tutorial jest po prostu obowiązkowy. Samo latanie może i najtrudniejsze nie jest, ot trzeba nauczyć się używać przepustnicy i odpowiednio czytać wskaźniki, to samo zresztą ze startem, choć tu dochodzi jeszcze kwestia podwozia. Lądowanie natomiast... starczy powiedzieć, że za udane lądowanie dostajemy tu osiągnięcie. Jednak już po kilku godzinach, jak nie mniej, złapiemy niuanse sterowania i wtedy zacznie się prawdziwa zabawa. Muszę przyznać, że sterowanie padem jest zaskakująco intuicyjne i moje największe obawy o sprawne przeniesienie kontroli z klawiatury zostały szybko rozwiane. Jest jeszcze zawsze możliwość przeniesienia kontroli i immersji o poziom wyżej. Bowiem Elite: Dangerous jest jedną z niewielu gier na konsoli Sony, w pełni wykorzystujących kontrolery HOTAS (Hands On Throttle And Stick), czyli joystick i przepustnicę.
Fot. Frontier

Gwiazdy jak okiem sięgnąć

Pod względem grafiki nie ma za bardzo do czego się przyczepić. Z jednej strony, owszem, może i oprawa wizualna nie jest jakichś najwyższych lotów i wygląda miejscami na poprzednią generację, ale z drugiej, należy pamiętać o dwóch rzeczach. Po pierwsze ta gra to kickstarterowy projekt a nie tytuł AAA, a po drugie, biorąc pod uwagę ogromny rozmiar wszechświata i mały gry na dysku, na jakieś ustępstwa trzeba było pójść. Jeśli zaś chodzi o drugą stronę oprawy, czyli dźwięk, tutaj wszystko gra, jak powinno. Jedyny mój zarzut to to, że muzyka jest właściwie tylko i wyłącznie opisowa. No... chyba że macie automatyczny komputer dokujący. Ten, podczas wykonywania swoich zadań, lubi zapodać nam utwory muzyki klasycznej. Nie ukrywam, że ten fakt dość mnie bawi.
Fot. Frontier
+13 więcej
Jak więc Elite: Dangerous wypada jako całość? Ano niemal perfekcyjnie. Są pewne bolączki, na które cierpi większość sandboxów, choć na większe bugi się nie natknąłem. Największą chyba bolączką jest wspomniany brak możliwości budowania własnych baz i stacji kosmicznych. Bardzo by się to przydało i zaoszczędziło mnóstwo czasu. PLUSY: + wszechświat; + ogromna swoboda; + liczba statków, podzespołów, wszystkiego; + oprawa dźwiękowa. MINUSY: - brak możliwości budowania baz.  
To jest uproszczona wersja artykułu. KLIKNIJ aby zobaczyć pełną wersję (np. z galeriami zdjęć)
Spodobał Ci się ten news? Zobacz nasze największe HITY ostatnich 24h
Skomentuj