Tarsem Sing sprawia, że wycieczka do Oz to dla widza (bo dla bohaterki – Dorothy – raczej nie) spora przyjemność. Mam tutaj na myśli zwłaszcza aspekt wizualny. Widoki są dość nierówne, w większości przypadków jednak stanowią interesującą wizualizację świata przedstawionego. Nie chodzi tu tyko o plenery (które zresztą ukazywane są raczej oszczędnie, a same ujęcia wciąż zostawiają wiele do życzenia), ale przede wszystkim o kostiumy i wnętrza. Scena w zamku Złej Czarownicy ze Wschodu tuż przed unormowaniem pogody, rozwiana suknia, którą wybrała Dorothy – coś pięknego. Ciekawie było również spojrzeć na pewne elementy cywilizacji Oz w wątku poświęconym Tipowi – pewne, nazwijmy to, anachronizmy, czy wręcz wstawka kojarząca się steampunkowo współgrają, pasują i szkoda, że nie można pooglądać tego trochę więcej. Przeniesienie postaci Dorothy do naszej współczesności i uzbrojenie jej w pistolet, który przypadkiem ląduje wraz z bohaterką w Oz, jest ciekawym zabiegiem i daje wiele fajnych możliwości wykorzystania tego w różnych scenach interakcji pomiędzy tubylcami a przedmiotami i intruzami spoza baśniowej krainy, tak jak w wypadku sceny ze Złą Czarownicą ze Wschodu nierozważnie bawiącą się zawartością torby głównej bohaterki. Problem w tym, że w tym miejscu kończą się te zdecydowane i niepodważalne plusy filmu. To trzeci odcinek z zaplanowanych dziesięciu. Akcja, faktycznie, powoli przesuwa się do przodu, ale robi to dość mozolnie i nawet nie próbuje zawrócić widzowi w głowie, zaskoczyć go czy naprawdę zaciekawić. Brakuje tymczasem konkretnej intrygi, jakiegoś poczucia zagrożenia, czy choćby naprawdę mocnych charakterologicznie postaci (serial stara się niby pogłębić książkowy pierwowzór, ale co z tego, skoro taki - dajmy na to - Lucas to na razie mniej interesujący odpowiednik Stracha na Wróble). Zachowanie większości bohaterów jest raczej przewidywalne z racji na z góry określone, dość płaskie szkice osobowości, które od razu da się przejrzeć. Na tym tle nieco wyróżnia się grany przez Vincenta D'Onofrio Czarnoksiężnik – i rzeczywiście ciężko mieć do niego jednoznaczny stosunek, do tego aktorsko pan Vincent zostawia całą resztę w tyle (choć rumuńska aktorka Ana Ularu jako Czarownica ze Wschodu też pokazuje nieco więcej) – to jednak za mało, gdy wątki z nimi są zwyczajnie nudne, a wszyscy inni aktorzy i ich postacie zdają się aż nadto nijacy, mimo sympatii, którą mogą wzbudzić swoją aparycją – bo raczej niczym więcej. Niektóre, mające spory potencjał wstawki fabularne – jak wizyta we wspomnianym zamku i wcielenie się Dorothy w rolę jego Pani – są szybko zamykane, niemal nie wpływają na całość fabuły i nie korzystają z fajnych możliwości mogących dużo bardziej urozmaicić epizod. Zupełnie jakby komuś nie tyle brakowało pomysłu, co po prostu nie chciało się zanadto go eksploatować. Szkoda. Dalej trudno jest mi oglądać Emerald City bez poczucia lekkiego niesmaku wywołanego tym, jak łatwo Dorothy przeszła do codzienności nad faktem, że trąba powietrzna przeniosła ją do... innego świata. Pełnego dziwactw, magii i ludzi uzbrojonych w miecze. Choćby ślad zdziwienia wywołanego poznawaniem krainy Oz nie zagościł na jej twarzy czy w jej słowach. „Och, muszę znaleźć Czarnoksiężnika żeby pomógł mi wrócić tornadem do domu. No, w porządku, to idziemy”. Nie, nie kupuję tego i nie pasuje mi to. I nie mówię o tym, że twórcy powinni irytować widzów na każdym kroku rozdziawioną ze zdumienia buzią głównej postaci, ale o jakiekolwiek reakcji czy przemyśleniach związanych z tym, co się wydarzyło. Nawet pewna niby przełomowa informacja odnośnie do matki Dorothy, wyjawiona w trzecim epizodzie, nie wywołuje zbyt wielkich emocji. Narzekam sporo, ale wiem już, że obejrzę cały sezon do końca, a samo obcowanie z Emerald City nie irytuje i nie sprawia dyskomfortu. Przeciwnie, mimo tych niewątpliwych przywar, ogląda się to całkiem nieźle – to nie tak, że wszystko jest złe, ale niewątpliwie mogłoby być dużo lepsze. Prześledzę dalsze losy Dorothy z nadzieją, że fabuła bardziej wciągnie, nowi bohaterowie będą nieco ciekawsi (czekam na Drwala i Lwa z niecierpliwością), a liczne nawiązania do oryginału autorstwa L. Franka Bauma będą pomysłowe –na razie zresztą na tej płaszczyźnie brak powodów do narzekań. Daję Emerald City szansę i choć nie poleciłbym tego serialu wszystkim w ciemno, to uważam, że można zaryzykować i spróbować – coś w nim jest, potrzeba tylko odpowiedniego wykorzystania obecnego potencjału, by mogło to w pełni rozkwitnąć. Mam nadzieję, że kolejne odcinki pokażą, że twórcy nie zmarnowali tak mocnego materiału na dobry serial.
To jest uproszczona wersja artykułu. KLIKNIJ aby zobaczyć pełną wersję (np. z galeriami zdjęć)
Spodobał Ci się ten news? Zobacz nasze największe HITY ostatnich 24h
Skomentuj