Opowieść o Dorotce i Czarnoksiężniku z Oz czerpie z klasycznej historii dość sporo – większość z elementów poddaje jednak pewnej obróbce i rozbudowuje. Podobnie jak w powieści Bauma, tak i w serialu Dorothy Gale, porwana przez trąbę powietrzną, zostaje przeniesiona do fantastycznej krainy Oz, powodując przy okazji pewien wypadek. Później wyrusza w podróż do Szmaragdowego Grodu; wśród głównych bohaterów pojawiają się postacie, takie jak Strach na Wróble, Tchórzliwy Lew czy Blaszany Drwal, które w serialu mają swoje odpowiedniki, choć nie zawsze da się je od razu rozpoznać. Im jednak dalej w las, tym więcej wątków, nowych pomysłów, intryg i postaci, a podstawowa historia przybiera inną, z założenia ambitniejszą i nieskierowaną do dzieci formę. Tak, dość szybko można dojść do wniosku, że ten retelling powieści sprzed ponad 100 lat miał być czymś ambitnym. Bywa dość brutalnie, śmierć towarzyszy bohaterom w każdym odcinku, Czarnoksiężnik to polityczny intrygant, czuć zbliżającą się wojnę, zresztą sama bohaterka, Dorothy, nie jest dziewczynką, lecz dorosłą kobietą. Nikt nie jest tu traktowany delikatnie. Jest zatem nieco poważniej, mniej baśniowo. To, rzecz jasna, ciekawi widza i przykuwa do ekranu. Jednak po seansie pierwszych dwóch odcinków (łączących się w całość jako wstęp do historii) zainteresowanie zaczyna się ulatniać. Wątki i sposób ich prowadzenia nie wciągają, fabuła brnie do przodu ślamazarnie i opornie, postacie są pozbawione wyrazu, nic nie angażuje uwagi czy nie wzbudza sympatii widza w wystarczający sposób. Polecam jednak dać Emerald City szansę i po przełknięciu pilota i uporaniu się z wywołaną przezeń chwilową niestrawnością powrócić do krainy Oz. Kolejne odcinki stopniowo nabierają tempa, wciągają w intrygę, nieraz zaskakują i poprawiają swoją ogólną jakość. Co w serialu prezentuje się zatem najlepiej i dlaczego tak naprawdę warto go obejrzeć? Cała ta nadająca opowieści świeżości i intrygująca forma działa od pierwszej chwili – świat przedstawiony dość szybko pochłania widza, różnorodność pomysłów w warstwie scenograficznej, architekturze budynków i ich wnętrz, steampunkowa estetyka maszyn i wynalazków zestawionych z archaicznymi kostiumami czy pałacami wygląda dobrze i wciąż zaskakuje czymś nowym. Kadrowanie i klimat obrazu nie są do końca konsekwentne. Kameralne ujęcia i barwne plenery, proste stroje i bogato zdobione szaty, małe klitki i pełne obrazów, ozdób i innych elementów wnętrza – bogactwo wizualizacji świata potrafi zrobić wrażenie, nic nie jest tu forsowane siłą, wszystko wydaje się na miejscu, wszystko do siebie pasuje, jest przekonujące i pieczołowicie zaplanowane. Tak, aby jak najbardziej urzeczywistnić krainę Oz i przekonać nas do niej. Działa to jak trzeba. Same efekty też zresztą dają radę – CGI, jak na serialowe warunki, jest bardzo przyzwoite. Dalej – postacie. Choć przez pierwsze odcinki większość mamy – delikatnie mówiąc – zupełnie gdzieś, później wiele z nich ewoluuje. Poznajemy ich przeszłość, dowiadujemy się, że ich rola jest znacznie ważniejsza, niż można byłoby przypuszczać, niejednokrotnie zostajemy też zaskoczeni przez zmiany frontów czy znaczenia w intrydze. Najciekawszy jest, rzecz jasna, sam Czarnoksiężnik. Kreujący go Vincent D’Onofrio daje z siebie naprawdę wiele, portretując jednostkę czułą, nieraz zabawną, często okrutną i bezwzględną, nieprzewidywalną i podstępną. Choć nie jestem przekonany, czy pełnym zamysłem twórców było ukazanie osobowości zachowaniem zdradzającej objawy poważnej choroby umysłowej, oglądanie scen z Czarnoksiężnikiem sprawia mi zawsze dużo przyjemności, a to, że nigdy nie wiem, czego się po nim spodziewać, w efekcie potrafi wywołać wiele emocji. Są tu też lepsze i gorsze (ale nigdy nie wywołujące uśmiechu politowania) cliffhangery i plot twisty, które potrafią spotęgować chęć obejrzenia kolejnego odcinka. Mniej więcej od 5 epizodu fabuła rozpędza się na tyle, by do samego końca ani na moment nie nudzić. Aktorstwo D'Onofrio przoduje, większość aktorów gra co najwyżej poprawnie, nikt jednak nie drażni czy nie psuje odbioru, a Ana Ularu w roli Czarownicy z Zachodu nieraz kradnie uwagę i podziw widza. Coś, co podcina serialowi skrzydła, to rzecz, niestety, bardzo istotna – sam scenariusz. Nie mówię już nawet o licznych wpadkach logicznych czy zwykłych głupotkach scenariuszowych, częstym braku solidnego umotywowania danych działań bohaterów (zwłaszcza samej Dorothy) i niezwykle irytującym niewykorzystaniu roli psa Toto (w serialu wyszkolonego policyjnego owczarka niemieckiego). Rzecz w tym, że początkowo niektóre wątki wydają się być wepchnięte w fabułę siłą, a sporo elementów przez pierwsze godziny obcowania z serialem wydaje się niepotrzebnych, a przez to obojętnych widzowi. To może odstraszyć i naprawdę szkoda, że trzeba się naczekać na moment, w którym losy Oz naprawdę zaczynają nas obchodzić. Na plus wybija się wątek polityczny, wciągający i dobrze poprowadzony, a misterne plany serialowych intrygantów mają zazwyczaj ręce i nogi. W drugiej połowie serialu (zwłaszcza w finale) brakuje mi nieco bardziej współczesnych wstawek muzycznych, które pojawiały się w pierwszych odcinkach i całkiem fajnie podkreślały klimat niektórych scen, zwiększając ich ładunek emocjonalny. Szkoda. Finał Emerald City jest odcinkiem dobrym, emocjonującym, zamykającym część historii, ale będącym jednocześnie otwartą furtką do kontynuacji. Czy NBC taką planuje? Na razie nic nie wiadomo na temat zamówienia drugiego sezonu. Czy takowy powinien się pojawić? Jeśli podtrzymywałby poziom drugiej połowy pierwszego sezonu i oferował podobnie wciągającą fabułę – jak najbardziej. Czekam, pełen nadziei.
To jest uproszczona wersja artykułu. KLIKNIJ aby zobaczyć pełną wersję (np. z galeriami zdjęć)
Spodobał Ci się ten news? Zobacz nasze największe HITY ostatnich 24h
Skomentuj