Podobno największy europejski festiwal piosenki zaintrygował Willa Ferrella i Davida Dobkina. Na tyle, by ten pierwszy zgodził się napisać scenariusz wraz z Andrew Steelem, a drugi nakręcić na jego podstawie film. Warunek był jeden - film nie może być pastiszem Eurowizji, a raczej czymś w rodzaju listu miłosnego. Oczywiście, obraz z założenia miał być przerysowaną komedią, nie chodziło jednak o to, by bezceremonialnie nabijać się z imprezy, którą uwielbiają miliony. Eurovision Song Contest: Historia zespołu Fire Saga opowiada o parze przyjaciół z Islandii, Larsie (Ferrell) i Sigrit (Rachel McAdams), którzy od dziecka marzą o wzięciu udziału (i rzecz jasna zwycięstwie) w Eurowizji. Ich zespół - tytułowy Fire Saga - nie cieszy się jednak popularnością, przeciwnie: jest raczej obiektem drwin. Jednak na skutek pewnych dość makabrycznych wydarzeń (przyznam - bezspoilerowo - scenariuszowe rozwiązanie fascynujące w swej bezkompromisowości) dostają szansę i wyruszają na konkurs jako reprezentanci swojej ojczystej wyspy.
fot. Netflix
Zakończenie współpracy z Adamem McKayem nie wyszło Ferrellowi na dobre, choć to zapewne jeden z wielu elementów składających się na kolejne potknięcia. W przypadku Historii zespołu Fire Saga większość decyzji artystycznych związanych bezpośrednio z komizmem okazuje się wyjątkowo nietrafna. Przeważająca większość gagów - abstrahując już od tych najzwyczajniej w świecie głupich - opiera się na nieporadnym slapsticku i niezdarności Larsa (przykład: gdy widzimy, że podczas występu jest unoszony w powietrze za pomocą uprzęży i liny, możemy być pewni, że spadnie). Można odnieść wrażenie, że najzabawniej jest wtedy, gdy twórcy przestają się ograniczać, brną w przesadę, kicz i nonsens. Tu, cały na złoto, wkracza Dan Stevens, jeden z najjaśniejszych punktów filmu. Jego absurdalnie lubieżny, ale i fascynujący Alexander Lemtov, rosyjski wokalista i miliarder, kradnie absolutnie każdą scenę, w której się pojawia. Niestety, szwankuje też wątek romantyczny. Lars uparcie odrzuca uczucia Sigrit, powtarzając, że romanse niszczą zespoły. Zrozumiałe, że ten hiperboliczny kontrast między utalentowaną, uroczą i delikatną Sigrit a nieudolnym i dziwacznym Larsem jest po prostu elementem gagu, nie zmienia to jednak faktu, że uniemożliwia jakiekolwiek emocjonalne zaangażowanie w ich relację (choć nie da się ukryć, że z ich związkiem wiąże się jeden z zabawniejszych dowcipów). Ta podróż przez tajniki leciwego już międzynarodowego konkursu muzycznego w sporej mierze wydaje się opierać na nadziei twórców, że znane twarze, "europejski" akcent i krzykliwe stroje zagwarantują wspaniałą rozrywkę. Niestety, to trochę za mało, choć nie da się ukryć, że do samej Eurowizji podeszli z niebywałym sercem. Krzykliwość i tandeta miesza się z pięknym szaleństwem i urokiem, nieprzeciętne głosy śpiewają chwytliwe piosenki, a na ekranie przewijają się prawdziwe gwiazdy przekroju kilku edycji Konkursu Piosenki. Cała obsada radzi sobie zresztą świetnie i ewidentnie doskonale bawiła się na planie, na czele z Rachel McAdams o absolutnie zniewalającym głosie. Ostatecznie Eurovision Song Contest: Historia zespołu Fire Saga to naprawdę dziwaczny, niekoherentny twór. Być może wyszłoby mu na dobre, gdyby jednak odważył się pośmiać z samej imprezy, sparodiować ją, zamiast tylko przejaskrawić garstkę wykonawców i okrężną drogą wprowadzać kolejne przeciętne i nieraz zupełnie niepasujące do kontekstu żarty. Film nie jest katastrofą, którą należy omijać szerokim łukiem. Jest raczej przeciętniakiem, który nie odważył się pójść na całość, kilkoma pomysłami wzbudza jednak nieoczekiwaną sympatię. A może to po prostu Dan Stevens?
To jest uproszczona wersja artykułu. KLIKNIJ aby zobaczyć pełną wersję (np. z galeriami zdjęć)
Spodobał Ci się ten news? Zobacz nasze największe HITY ostatnich 24h
Skomentuj