Noah Hawley to wyjątkowy artysta. Zaczynał swoją reżyserką karierę, eksperymentując z oryginalnym stylem braci Ethan Coen. Udało mu się zaskakująco dobrze przełożyć ich estetykę na język telewizji i wszyscy uznali, że jest on właściwym człowiekiem na właściwym miejscu. Noah Hawley poszedł jednak dalej. W Legion rozwinął styl i zbudował autorską, artystyczną wizję, która stała się jego znakiem rozpoznawczym. Zarówno krytycy, jak i szeroka publiczność pokochali ten dziwaczny sposób opowiadania historii. Trzeci sezon Fargo to kolejny krok w ewolucji jego ekranowej stylistyki. Noah Hawley przestał być „tym gościem od braci Coen”, a stał się pełnoprawnym artystą, tworzącym autorskie opowieści fabularne. I śmiem twierdzić, że na tym etapie pozostawia daleko w tyle hollywoodzkich braci. Zarys fabularny znają chyba wszyscy ci, którzy śledzili nowinki przedpremierowe. Emmit i Ray to dwaj bracia prowadzący zgoła inne życie. Jeden z nich pławi się w luksusie, drugi ledwo daje radę związać koniec z końcem. Jak to czasem w rodzinie bywa, panowie mają do siebie pretensje o wiele rzeczy, w tym oczywiście o kwestie finansowe. Taka sytuacja powoduje frustracje u tego uboższego, który decyduje się na ryzykowny krok. Rozpoczyna w ten sposób kolejną szaloną przypowieść o genezie zła i o skutkach, jakie ono przynosi. Pierwszy odcinek trzeciego sezonu Fargo nie pozostawia złudzeń. Mamy do czynienia cały czas z tą samą historią o zmaganiach dobra i zła, którą zapoczątkowali Coenowie w swoim Fargo z 1996, a Noah Hawley przedstawił w dwóch poprzednich sezonach. Nie ma tutaj jednak żadnej wtórności i odtwórczości. Temat jest tak uniwersalny, że można go opowiadać na wiele sposobów. Mamy tu zupełnie inne okoliczności i zupełnie nowych bohaterów, których łączą niepowtarzalne relacje. Powiem więcej – premiera trzeciego sezonu jest dużo bardziej efektowna i porywająca niż pierwsze odcinki poprzednich serii. Tam akcja rozwijała się powoli, a początek budował jedynie strukturę fabularną. Tutaj od razu wpadamy w wir śmieszno-strasznych wydarzeń. Po pierwszym seansie rzuca się w oczy wspaniała oprawa audiowizualna. Oczywiście muzyka i zdjęcia od zawsze były wielkim atutem Hawleya, jednak tym razem reżyser poszedł na całość. Jest po prostu pięknie. W poprzednich sezonach w Fargo nie było tak dużo świetnych utworów muzycznych, podkreślających ekranowe wydarzenia. To już bardziej domena Legionu i pod tym względem można porównać te dwie produkcje. Jest w omawianym odcinku pewien segment, w którym uzbrojona bohaterka przemierza mroczną chatę w poszukiwaniu ukrywającego się tam złoczyńcy. Utwór muzyczny portretujący ten motyw, to prawdziwe mistrzostwo świata. Do teraz, myśląc o tym, mam ciary na plecach. Takich rozwiązań jest wiele. Twórca serialu ma wyjątkowe wyczucie estetyki audiowizualnej i potrafi perfekcyjnie dobrać dźwięk do obrazu. Forma to jedno, a jak sprawdza się treść? Jest równie wybornie. W odróżnieniu od poprzednich sezonów Hawley nie czeka, aż widzowie połapią się we wszystkich meandrach fabularnych. Rzuca nas od razu w wir akcji. Opowiada jednak swoją historię w tak jasny i czytelny sposób, że nie ma tutaj zupełnie zawiłości i niezrozumiałych zagrań. Wszystko jest klarowne i na dodatek atrakcyjne. Ważne jest też, że reżyser nie spuszcza z tonu, jeśli chodzi o kreatywne pomysły. Każdy z rozpoczętych wątków zawiązuje się w bardzo nieszablonowy i interesujący sposób. Gdy już przychodzi nam do głowy myśl – „ale ja to już przecież gdzieś widziałem” – zaraz pojawia się kolejna: „a jednak niekoniecznie”. Bardzo dużo dzieje się na poziomie dialogów i gry aktorskiej. Ten segment zawsze był siłą Fargo. Jak w żadnym innym serialu telewizyjnym aktorzy stają na wyżynach swoich umiejętności, tworząc charakterystyczne, oryginalne kreacje. Bryluje oczywiście Ewan McGregor w podwójnej roli, ale reszta również nie pozostaje w tyle. Co prawda na razie nie mają wielkiego pola do popisu, ale oczywisty jest fakt, że w kolejnych odcinkach rozwiną swoje role. Na uwagę zasługuje z pewnością Mary Elizabeth Winstead, która ma predyspozycje do bycia trzeciosezonowym odpowiednikiem Lorne Malvo i Hanzee Denta. Podobnie jak w poprzednich sezonach i w tym fani braci Coen będą zadowoleni z kilku ukrytych smaczków, odnoszących się do twórczości tych wybitnych reżyserów. Tym razem dało się zauważyć nawiązania do kultowego The Big Lebowski, szczególnie jeśli chodzi o pewną charakterystyczną postać. Co prawda można ją nazwać złym bratem bliźniakiem sympatycznego hipisa, jednak jego zachowanie i kilka niewielkich motywów przywodzi na myśl ten znakomity film z 1998 roku. Współczesna telewizja ma dwóch takich artystycznych tuzów, przyciągających miliony przed ekrany. Noah Hawley to pozornie całkowite przeciwieństwo Bryan Fuller, reżysera Hannibal i American Gods. Mają oni jednak ze sobą wiele wspólnego. Kino autorskie to nie jest taka prosta sprawa, a autorska telewizja to już w ogóle wyzwanie. Obaj umiejętnie budują swoją wizję, nie patrząc na wpływy z zewnątrz. Premiera trzeciego sezonu Fargo to esencja takiej estetyki. Jest do tego niezwykle atrakcyjna dla widza, który już po pierwszych minutach daje się wciągnąć we wszystkie wątki, a błyskotliwa oprawa audiowizualna tylko potęguje efekt. Osobiście jestem tym odcinkiem oczarowany, dużo bardziej niż premierami poprzednich sezonów. Dobre wejście to jedno. Jak rozwinie się dalsza opowieść? Forma serialowa ma to do siebie, że lubi momentami zwalniać tempo i łapać tzw. „doły”. Noah Hawley udowodnił swoim dorobkiem, że przytrafia mu się to niezwykle rzadko. Historia zapoczątkowana w omawianym odcinku po prostu zasługuje na fenomenalny sezon. Liczymy na kolejną telewizyjną perełkę.
To jest uproszczona wersja artykułu. KLIKNIJ aby zobaczyć pełną wersję (np. z galeriami zdjęć)
Spodobał Ci się ten news? Zobacz nasze największe HITY ostatnich 24h
Skomentuj