Króciutki finałowy odcinek Fargo w satysfakcjonujący sposób zamknął historię syndykatów z Kansas City. Emocji nie brakowało, ale nie sięgały one zenitu. W rezultacie czwarty sezon pozostawia po sobie niedosyt. Oceniam.
Ostatni odcinek
Fargo rozpoczął się od małego hołdu dla uśmierconych postaci w czwartym sezonie. Nie było ich aż tak wiele, ale przypominało, że w tej serii oglądaliśmy kilka wyrazistych i ciekawych bohaterów. Łza się w oku nie zakręciła, ale chwila refleksji względem tej odsłony serialu się pojawiła. Twórcy szybko przeszli do bieżących wydarzeń; Josto kontynuował mafijną wojnę pochłonięty żądzą zemsty i cierpieniem po stracie brata. Jak to bywa w
Fargo, montaż i muzyka dobrze wprowadzały w historię tego odcinka. Również sceny trzymały chwilami w napięciu, ponieważ obserwowaliśmy nieudany zamach na życie Loya, a Happy i pozostali sprzymierzeńcy Josto zostali zabici.
Josto ostatecznie został pokonany przez Loya, który wykorzystał prezent od Ethelridy. Od Faddy odwróciła się rodzina i mafia z Nowego Jorku, a także Oraetta Mayflower, która przyznała się do zabicia ojca tego bohatera. Wróciliśmy do punktu wyjścia i charakterystycznego ujęcia siedzącego na krześle bossa z resztą swoich ludzi za jego plecami. Sąd nad Josto nie wciskał w fotel, ale imponował swoją grą
Jason Schwartzman. Sprawił, że scena lekko trzymała w napięciu, choć wyrok na tę postać już dawno zapadł. A przecież nie zabił ani Satchela, ani Gaetano, a jego słowa do Mayflower o ojcu można było zrozumieć dwuznacznie. Jednak ten tragizm nie został należycie podkreślony.
Śmierć Josto i Oraetty nie robiła wrażenia. Co najwyżej szokowało to, że w tak bezceremonialny sposób Fadda został zastrzelony na ostatnią prośbę Mayflower, bo chciała popatrzeć, jak ginie. To rozbawiało, ale ten śmiech wiązł w gardle. Mimo wszystko sceny nie wzbudzały takich emocji, na jakie można było liczyć wraz ze śmiercią tych głównych postaci. Twórcy zrezygnowali z budowania klimatu i napięcia, pokazując to wydarzenie w surowy sposób, aby nie powtarzać się przy kolejnym zabójstwie w tym odcinku.
Z kolei Loy mógł się czuć przez krótki moment zwycięzcą całej mafijnej wojny. Nie tylko sam uszedł z życiem, ale również Satchel powrócił do domu. Pojednanie z rodzicami chwytało za serce. Lecz ostatecznie również Cannon przegrał w tej wojnie, ponieważ został zmuszony do oddania części swojego biznesu. Podzielił los ciemnoskórej społeczności, która zawsze musi ulec wpływom białym kapitalistom rozszerzającym działalność na cały kraj. To smuci.
Również Loya spotkał tragiczny los, ponieważ dosięgła go zemsta Zelmare. Można było już o niej zapomnieć, ponieważ ostatni raz widzieliśmy ją, gdy Odis zabił Swanee i Deafy’ego, czyli w 8. odcinku. Dlatego to wydarzenie pokazywane w zwolnionym tempie tak zaskakiwało, gdy się pojawiła i wbijała nóż w Loya. Te sceny miały odpowiedni klimat, a do tego sama Zelmare przerażała. Śmierć Loya poruszała widząc przy nim Satchela, na którym ten widok zrobił wrażenie. Odnośnie tego młodego bohatera na uwagę zasługuje scena, która pojawiała się w trakcie napisów, gdzie zobaczyliśmy… Mike’a Milligana! Potwierdzono tym samym przypuszczenia, że syn Loya to właśnie ten bohater z drugiego sezonu. Towarzyszył mu także jeden z braci Kitchen. Nie wspominając, że Evan Mulrooney wciela się od kilku odcinków w młodszą wersję Joe Bulo, co też jest powodem do radości dla fanów
Fargo.
Odcinek skończył się, gdy Ethelrida złożyła historyczny raport, opisując jak „naprawdę” potoczyły się wydarzenia w latach 1950-1951, co stanowiło pewnego rodzaju klamrę fabularną. To było dobre zamknięcie tej historii, jednak pozostał mały niedosyt. Mimo że epizod obfitował w wiele dramatycznych zdarzeń i emocjonował, to czegoś w nim zabrakło. Jakby nie został w pełni opowiedziany. Był krótszy niż zwykle, ponieważ trwał poniżej 40 minut, co może wynikać ze zmian w scenariuszu, które musiały nastąpić w wyniku przerwanych prac na planie z powodu pandemii koronawirusa. Pomimo udanych starań twórców, aby finał sezonu nie stracił swojego stylu, to brakowało w nim nieco płynności. Wkradła się skrótowość i drobny pośpiech, aby pozamykać wszystkie wątki najmniejszym nakładem sił i środków. Serial wyszedł z tego obronną ręką, bo odcinek okazał się mimo wszystko dobry i satysfakcjonujący, ale pozostało poczucie, że coś było z nim nie tak.
Czwarty sezon
Fargo był bardzo dobry i oryginalny, ale nie nawiązał do kapitalnego poziomu pierwszych dwóch serii. Nie wyzwalał wielkich emocji, nie trzymał tak znakomicie w napięciu, a historia nie wciągała. Tylko specyficzny czarny humor się nie zmienił. Jednak problemem tego sezonu było to, że tym razem nie skupiano się na pojedynczych bohaterach jako jednostkach. Byli oni bardziej przedstawicielami społeczności. Czarnoskórzy członkowie syndykatu, włoscy imigranci, mieszana rodzina, przedstawiciele służb policji czy mordercza pielęgniarka. Wszystkie postacie były ze sobą powiązane i tworzyły wspólną historię, w której panowała względna równość między nimi. I to powodowało, że nikt się znacząco nie wybił, choć casting aktorów był zadowalający, ponieważ wszyscy wywiązali się ze swojego zadania znakomicie. Akcja nie wciskała w fotel poza pamiętnymi wydarzeniami na dworcu. Sezon był solidny, ciekawie opowiedziany, a twórców należy pochwalić za pomysłowość. Mimo to pozostał niedosyt.
To jest uproszczona wersja artykułu. KLIKNIJ aby zobaczyć pełną wersję (np. z galeriami zdjęć)
⇓
⇓
Spodobał Ci się ten news? Zobacz nasze największe HITY ostatnich 24h