Jeden z najoryginalniejszych seriali powrócił z czwartym sezonem, aby opowiedzieć nam nową „prawdziwą historię”, tym razem o mafiach z Kansas City. Magia Fargo została zachowana, ale pod względem fabuły można było się spodziewać czegoś bardziej spektakularnego. Oceniam.
Widzowie musieli czekać na czwarty sezon
Fargo od 2017 roku, co dłużyło się niesamowicie. Twórca serialu,
Noah Hawley, skupił się na pracy przy
Legionie, więc trzeba było się uzbroić w cierpliwość. Czy po tak długiej przerwie udało mu się przywrócić magię
Fargo? Jego klimat i specyfikę? Pod wieloma względami rzeczywiście to się powiodło. Sposób opowiadania historii, praca kamery, split screeny przywołały w pamięci ten charakterystyczny styl. Szczególnie muzyka znowu się wybija, ponieważ utwory są świetne i wyjątkowe. Oczywiście nie zabrakło głównego, nieco zmienionego motywu muzycznego, abyśmy nie zapomnieli, z którym serialem mamy do czynienia. Tylko do fabuły można mieć pewne zastrzeżenia.
Czwarty sezon opowiada o pakcie między syndykatem Afroamerykanów a włoską mafią. Historia rozgrywa się w Kansas City, które kojarzy się z wydarzeniami z 2. sezonu. Już na początku twórcy przedstawiają całe kalendarium podobnych paktów i zdrad z przeszłości, co jest dla widzów wskazówką, że tu nie będzie inaczej. Szczególnie, gdy tradycyjnie czytamy na ekranie, że„historia jest prawdziwa”, a ofiar nie zabraknie. Skoro wydarzenia rozgrywają się na przełomie lat 50. i 60., więc musiał się również pojawić tematu rasizmu. Co ciekawe, nie tylko ciemnoskórzy są gorzej traktowani, również Włosi spotykają się z przejawami ksenofobii. Obie grupy łączy status imigrantów, ale jak to zwykle bywa w
Fargo, to śmierć zaognia konflikty i rozpoczyna serię nieporozumień. Szkoda tylko, że tym razem morderstwo nie było tak spektakularne.
Problemem nowego sezonu jest wielość wątków i postaci, ale pomimo tego nie gubimy się w przedstawionych wydarzeniach.
Fargo zawsze opierało się na bohaterach, którzy skupiali na sobie całą uwagę, ponieważ byli specyficzni, a nawet dziwni. Mało kto ma szansę, aby się wybić. Najlepiej radzi sobie
Jessie Buckley, która gra morderczą pielęgniarkę Mayflower. To postać, która przyciąga wzrok i kradnie każdą scenę. Nie budzi grozy, ale ma w sobie coś niepokojącego i nietypowego. Co najważniejsze – pochodzi z Minnesoty, a to łączy sezon z całym serialem. Z kolei rozczarowuje
Chris Rock, który wciela się w szefa syndykatu. Nie wnosi nic komediowego do serialu, nie gra też tak, aby przytłaczać swoją prezencją lub budzić sympatię - jest po prostu nijaki i jak na razie wywołuje obojętność. Nie pasuje do
Fargo. To już nawet Ethelrida Pearl, która reprezentuje tych bardziej przyziemnych bohaterów i pełni funkcję lektorki, jest znacznie ciekawsza dla fabuły.
Natomiast pozytywnie zaskakuje
Jason Schwartzman, który jest bardziej przekonujący od Chrisa Rocka. To powoduje dysonans, ponieważ widzowie stają się przychylniejsi włoskiej mafii, a nie syndykatowi. A przecież to słynny aktor kreowany był na tę główną postać. Jeszcze na jego niekorzyść działo to, że Josto (Schwartzman) jest wspierany przez
Salvatorego Esposito, którego można kojarzyć z serialu
Gomorra o współczesnej neapolitańskiej mafii. Jest w porządku.
Dwa nowe odcinki stanowią dobry start dla czwartego sezonu, jednak nie satysfakcjonują w stu procentach. Twórcy postarali się, aby wiarygodnie odzwierciedlić 1950 rok. Nie ma śniegu ani mrozu, ale akurat są one zupełnie niepotrzebne. Ten sezon jest inny, mniej przerażający. Nie trzyma tak dobrze w napięciu, że aż wstrzymuje się oddech z emocji. Czarny humor nie bawi aż tak jak w poprzednich sezonach. Krwawe wydarzenia nie wbijają w fotel, a nawet wydają się takie normalne i zwyczajne. Ta specyficzność serialu nieco się ulotniła.
Bardzo dobrze, że zdecydowano się na to, aby rozpocząć czwarty sezon od emisji dwóch odcinków. Nie oszukujmy się – ten pierwszy, choć zaczyna się intrygująco, wraz z upływem czasu traci impet. Jeśli zadebiutowałby samotnie, widzowie mogliby poczuć się rozczarowani. Natomiast drugi epizod jest zdecydowanie lepszy i trzyma poziom. To jest odcinek godny
Fargo, ponieważ widać, że Noah Hawley przyłożył do niego swoją rękę. Jest też w nim ten charakterystyczny styl, który tak fascynuje i wyróżnia serial na tle innych produkcji. I co najważniejsze – epizod kończy się porządnym cliffangerem, który sprawi, że widzowie powrócą przed ekrany, aby sprawdzić, jak dalej potoczy się historia. Oby tylko nabrała bardziej szalonego obrotu! Potencjał jest dostrzegalny.
To jest uproszczona wersja artykułu. KLIKNIJ aby zobaczyć pełną wersję (np. z galeriami zdjęć)
⇓
⇓
Spodobał Ci się ten news? Zobacz nasze największe HITY ostatnich 24h