Ósmy odcinek Fear the Walking Dead zdecydowanie ma pewne plusy. Samo oparcie całej fabuły na barkach Nicka jest naprawdę dobrym pomysłem, szczególnie że twórcy bazują tylko na grze aktora, bez niepotrzebnych dialogów, a to wprowadza intrygujący klimat. Pozwalają spojrzeć na bohatera z nowej perspektywy i przekonać się, że jest on prawdopodobnie najlepiej przygotowany na apokalipsę zombie ze wszystkich. Najszybciej dostosował się do nowych warunków, potrafi wykorzystywać swoje umiejętności do osiągania celu. Ten odcinek doskonale to udowadnia, gdyż Nick wie, co może robić na pustkowiu, by przeżyć, skąd czerpać wodę czy jedzenie. Ten odcinek pozwala rozwinąć Nicka, który z całą pewnością dojrzewa, a to w dalszej perspektywie powinno zaprocentować. Kłopot polega na tym, że choć Nick dostaje swoje pięć minut i można rozbudować tego bohatera, zaprezentowane wydarzenia nie są w żadnej mierze ciekawe ani angażujące. Senne tempo odcinka można przeżyć, bo w końcu na tym polega klimat obu popularnych seriali o zombie. Problem w tym, że wszystko jest strasznie schematyczne, banalne, nieprzemyślane i momentami absurdalne. W jednej scenie twórcy opierają się na tanim triku budującym emocje, czyli wprowadzeniu piesków, by chwilę później je zabić. Nic to szczególnego nie wnosi do rozwoju tej historii. Tak samo głupia jest scena, w której jeden ze złych ludzi klęczy i ładuje broń, pozwalając, by szwendacze podeszły i go zjadły. Wygląda to tak, jakby twórcy chcieli odhaczyć na liście kolejne zgony, aby widzowie nie usnęli w tym odcinku, ale jest to naciągane i kompletnie nie ma sensu. Lepiej byłoby, gdyby twórcy na siłę nie wciskali konfrontacji z nieumarłymi, bo kończy się to źle. Te seriale nie są oparte na scenach akcji, więc po co je tworzyć w takiej formie, skoro wyraźnie tego nie potrafią? No url Istotną rolę w budowanie nowego spojrzenia na Nicka odgrywają retrospekcje z ośrodka odwykowego. Co prawda nic szczególnego tutaj się nie dzieje, ale ma to znaczenie dla fabuły. Nawet rzekłbym, że większe niż wydarzenia w teraźniejszości. Przede wszystkim dobrze nakreślono widzom relację Nicka z dziewczyną, która została pierwszym szwendaczem. To pozwala też trochę lepiej zrozumieć, kim ona była i jaką on miał z nią relację. Wygląda też na to, że jakąś rolę w dalszych odcinkach odegra śmierć biologicznego ojca Nicka. To ma wpływ w retrospekcjach i musi mieć też znaczenie w teraźniejszości. Poznajemy nowych bohaterów, którzy na pewno odegrają role w kolejnych odcinkach drugiego sezonu. Wyróżnia się Luciana, grana przez Danay Garcię. Trudno cokolwiek o niej powiedzieć poza tym, że jest twarda i rządzi tam, gdzie Nick dociera. I nawet nic tutaj szczególnie nie zaskakuje, bo twórcy wałkują po raz kolejny ten sam nudny schemat. Znów widzimy enklawę, która z pozoru jest rajem, a za kilka odcinków wyjdą na jaw mroczne sekrety. Czy scenarzyści naprawdę nie mają pomysłów na to, by jakoś zaskoczyć? Ten odcinek najmocniej skojarzył mi się z drugim sezonem The Walking Dead. Jest tak samo senny, tak samo nic się nie dzieje i tak samo często nie ma sensu. Trudno czerpać rozrywkę z serialu, który nie wzbudza emocji wydarzeniami, nie oferuje niespodzianek czy ciekawych interakcji. Włóczenie się po pustyni jest interesujące tylko przez chwilę, bo rozciągnięcie tego na prawie cały odcinek i oparcie na tanich chwytach nie daje oczekiwanego efektu. Grotesque nie angażuje i nie wywołuje emocji.
To jest uproszczona wersja artykułu. KLIKNIJ aby zobaczyć pełną wersję (np. z galeriami zdjęć)
Spodobał Ci się ten news? Zobacz nasze największe HITY ostatnich 24h
Skomentuj