Fear the Walking Dead zbliża się do końca. Widać, że twórcom wyczerpały się pomysły na przyzwoite poprowadzenie historii. Przynajmniej nowa bohaterka sprawiła, że odcinek nie był aż tak irytujący i odpychający.
Przed nami już tylko finał Fear the Walking Dead, więc oczekiwania wobec 10. epizodu były spore. Odcinek miał przygotować grunt pod ostatnie wydarzenia w serialu. I gdyby nie postać Tracy, która kradła show w każdej scenie, byłoby naprawdę źle. Dzięki bohaterce udało się przebrnąć przez te ponad 40 minut głupot.
Tracy okazała się bardzo wygadaną, pyskatą i sprytną dziewczynką, która mogła irytować. Umiała nieźle przygadać każdemu z głównych bohaterów. Jej komentarze o ich postępkach były rozbrajająco celne. Tylko Daniel odpowiedział naprawdę ciętą ripostą na temat jej ojca. Dialogi w tym odcinku opierały się na wzajemnym dogryzaniu sobie, co mogło rozbawić widzów. Nie ma w tym nic złego, gdy w serialu o zombie znajdzie się trochę czarnego humoru i dystansu – w końcu za to polubiliśmy Negana w The Walking Dead. Jednak w obliczu konfliktu z Troyem takie nagromadzenie sarkazmu powoduje, że serial traci całą powagę.
To Tracy stała za wszystkimi wydarzeniami w tym epizodzie. Przez nią Victor znowu zaczął kombinować i zdradzać przyjaciół, co ostatecznie doprowadziło go do spotkania z kobietami, które kontynuowały działalność Alicii. Grupę tę można nazwać „tribute bandem”, bo miała ona uhonorować pamięć o bohaterce i ujawnić, co się z nią działo w czasie przeskoku czasowego. Dzięki niej do akcji powrócił też bojowy wóz, który jak zwykle efektownie rozprawił się z zombie. Obecność kobiet była więc uzasadniona, mimo że wprowadzono je tylko po to, aby w błyskawiczny sposób uzupełnić istotne luki w fabule tej skróconej serii. Z pewnością zasłużyły na większą rolę w historii.
Madison została ponownie wciągnięta przez Victora i Tracy w konflikt z Troyem, mimo że zabijanie zombie młotem przy rockowej muzyce sprawiało jej wiele radości. To nie pierwsza tego typu scena w tym sezonie – niby miała odzwierciedlać stan umysłu bohaterki, ale głównie służyła do podniesienia poziomu makabry. Trzeba przyznać, że było to całkiem widowiskowe. Warto pochwalić ludzi zajmujących się charakteryzacją szwendaczy. Tracy wykazała się też niezłym cwaniactwem, ponieważ zaciągnęła Madison do miejsca, gdzie zamiast Alicii przebywała jej przemieniona w zombie matka. Przez krótką chwilę scena trzymała w napięciu, gdy Madison podchodziła do postaci, aby sprawdzić, czy to jej córka. Widzom mogły udzielić się emocje bohaterki, bo Alicia była lubianą postacią. Swoją drogą, wytworzył się tam ciekawy mikroklimat. Twórców mocno poniosła wyobraźnia w usilnej próbie zaimponowania widzom.
Madison i Daniel niespodziewanie postanowili zabić Tracy przy pomocy zombie. Było to idiotyczne. Przecież dwa odcinki temu kobieta zażarcie walczyła, aby ochronić PADRE i dzieci, a teraz sama chciała zamordować niewinną dziewczynkę? Motyw zemsty za śmierć Alicii nie wystarczy, aby usprawiedliwić ten postępek. Poza tym nie miało to mrocznego klimatu ani nie wzbudzało żadnych emocji. Niestety Kim Dickens nie potrafi dobrze pokazać cierpienia na ekranie, co pogorszyło odbiór sceny. Jedynie można było poczuć zaskoczenie wynikające z głupiej decyzji twórców.
Luciana również została zmuszona do wzięcia udziału w potyczce z ludźmi Troya. Kobieta w drugiej części finałowej serii jest najstabilniejsza ze wszystkich – trzyma się swoich zasad, jest nieustępliwa i ma ten sam wyraz twarzy w każdej sytuacji. Twórcy znów wykorzystali schemat, którego trzymają się w sezonie 8B – grupy tradycyjnie mierzyły do siebie z broni i werbalnie groziły sobie nawzajem, ale ostatecznie nic z tego nie wynikło (poza śmiercią Bogu ducha winnego starszego mężczyzny). Nie pokazano nam tego brutalnego starcia, tylko jego efekt, co po prostu rozczarowało. Zapowiadała się w końcu interesująca scena akcji, która mogła potrzymać trochę w napięciu.
Najnowszy odcinek Fear the Walking Dead był znośny tylko ze względu na Antonellę Rose, która wcieliła się w Tracy. Aktorka była bardzo naturalna i złapała dobry kontakt z główną obsadą, która też wyraźnie czerpała dużą przyjemność z występowania u jej boku. Natomiast epizod był chaotyczny i brakowało w nim logiki, bo ważniejsza była widowiskowość. Trudno na przykład uwierzyć, że Tracy w ubraniu krępującym ruchy i ze związanymi rękoma dałaby radę przepłynąć do brzegu (muszę jednak przyznać, że jej skok do wody zrobił na mnie wrażenie). I takich zgrzytów było więcej, ale nie warto nawet ich wymieniać.
Widać, że twórcy chcą szybko przeskoczyć do finału, w którym zobaczymy konfrontację Madison i Troya. Szkoda tylko, że złoczyńca stał się tak nijaki i nudny. Natomiast większe emocje wzbudza to, czy Clark odnajdzie przemienioną córkę, aby na sam koniec uczcić pamięć tej bohaterki w przyzwoity sposób i w myśl nowej maksymy serialu: „To właśnie zrobiłaby Alicia”.