Ferajna z Baker Street to młodzieżowy serial Netflixa, w którym pojawiają się słynni Sherlock Holmes i Doktor Watson. Niestety, produkcja niewiele ma wspólnego z literackim pierwowzorem. Co więcej, w dość cyniczny sposób wykorzystuje uznaną markę.
Ferajna z Baker Street to historia grupki młodych rzezimieszków z wiktoriańskiego Londynu, którzy wplątują się w paranormalną kabałę. Więcej o fabule w recenzji bezspoilerowej napisać nie możemy, niemniej powyższy zarys całkowicie wystarcza do oddania istoty nowej produkcji Netflixa. Serialowi wyjadacze dobrze wiedzą, że tego typu konwencja często idzie w parze z gatunkiem teen dramy. Ktoś łepski wykombinował niegdyś, że młodzieńczym dramatom do twarzy z gotycką przygodą, wynikiem czego wciąż jak grzyby na deszczu pojawiają się takie formaty. Ferajna z Baker Street jest najbardziej klasycznym przedstawicielem tego podejścia. Ze wszystkimi zaletami i wadami. Niestety, tych pierwszych jest w serialu jak na lekarstwo.
Fani literatury, ale też szeroko pojętej popkultury z łatwością skojarzą Baker Street z postacią Sherlocka Holmesa. Oryginalny tytuł brzmiący The Irregulars nawiązuje do grupy chłopców, którzy w kilku powieściach o słynnym detektywie pomagali w śledztwach. Takie konotacje z pewnością przyciągną do produkcji fanów marki, jednak szybko przekonają się oni, że zostali dość cynicznie zwabieni i oszukani. Serial nie dość, że nie ma nic wspólnego ze śledztwami Sherlocka i Watsona, to jeszcze bezlitośnie wypacza te postacie. W recenzji bezspoilerowej nie możemy niestety nic więcej napisać, ale nie mówimy tutaj o artystycznej interpretacji, a o ogołoceniu bohaterów z literackiej schedy i postawieniu w ich miejscu generycznych i bezosobowych indywiduów. Paranormalne zjawiska, z którymi mierzą się protagoniści, nie mają absolutnie nic wspólnego z dochodzeniami poprzednich inkarnacji Holmesa. Filmy z Robertem Downeyem Jr. były luźno inspirowane prozą sir Arthura Conana Doyle’a. Tutaj twórcy zawłaszczyli nazwisko detektywa i wrzucili je w absurdalną historię o duchach.
Główny wątek fabularny jest tak niedorzeczny, że już po pierwszych odcinkach widz traci zainteresowanie tym, co dzieje się na ekranie. Magia, demony, opętania, wskrzeszenia, walka dobra ze złem. Jest tutaj wszystko, co obowiązkowe w konwencji gotyckiego horroru. Sęk w tym, że ani przez moment nie czuć atmosfery. Infantylizm historii razi od pierwszych minut. Twórcy próbują zamaskować go zaskakująco krwawymi motywami, ale przelewają one tylko czarę goryczy. Pseudo-gore doskonale wpisuje się w chaotyczny, niespójny i rozdygotany sposób narracji. Szybki montaż, epatowanie przemocą i nieprzerwana bieganina nie spina się z wręcz dziecinną fabułą.
Gwoździem do trumny serialu jest forma. Przez większość czasu ekranowego jest strasznie ciemno. Zrozumiałe są intencje twórców, którzy chcieli osadzić akcję w mroku, ale tutaj po prostu nic nie widać. Jakby tego było mało, ekran co chwilę drga, tak jakby kamerzysta cierpiał na permanentne delirium. Zapewne chodziło o efekt naturalizmu, ale mimo podjętych kroków, rezultat jest znikomy. Ferajna z Baker Street jest też kolejnym serialem, w którym zdecydowano się użyć współczesnej młodzieżowej muzyki do ubarwienia historii z miejscem akcji w przeszłości. Być może są miłośnicy takiej estetyki, ale tutaj pasuje to dosłownie jak pięść do nosa. Utwory są umieszczane w poszczególnych momentach na siłę, bez pomyślunku i wbrew atmosferze. Dość losowo, można by rzec.
Ferajna z Baker Street miesza przeszłość z teraźniejszością, tak jak jej się tylko podoba. Na potrzeby narracji bohaterowie co rusz zamieniają się we współczesnych nastolatków miotanych „problemami dzisiejszego świata”. O oddaniu jakichkolwiek realiów ówczesnej rzeczywistości nie ma tu mowy. Przygody ekipy mogłyby się toczyć w jakimkolwiek okresie historycznym bez większego wpływu na oś fabularną. Grupka młodych protagonistów wpasowałaby się wszędzie. Mamy tu do czynienia z pozbawionymi charakteru i osobowości schematami bohaterów, których relacje opierają się na klasycznych „teen dramowych” interakcjach. Nie jest ważne, że wokoło pożoga, walka o byt i ludzkie tragedie. Istotne są nastoletnie miłostki, dworskie flirty i pierwsze pocałunki. W końcu tym żyła uboga młodzież w dziewiętnastowiecznym Londynie.
Ferajna z Baker Street to generyczna teen drama niemająca w sobie za grosz inwencji i kreatywności. Fabuła jest nudna, bohaterowie niewiarygodni, a oprawa wizualna mało przekonująca. Trudno znaleźć tu jakikolwiek punkt zaczepienia. Na pewno nie są nim Holmes i Watson odgrywający rolę drugoplanowe. Miłośnicy Riverdale znajdą tutaj być może coś dla siebie, a pozostali fani młodzieżowych historii z dreszczykiem powinni wybrać chociażby Sabrinę. Nastoletnia czarodziejka ma więcej charakteru niż cała ferajna z Baker Street.