Komasa, Rosłaniec, Białowąs, Borcuch – to nazwiska reżyserów, którzy polegli na polu walki, próbując zrobić film o nastolatkach. Pierwsza dwójka popadła w skrajność, próbując skupić się na konkretnym problemie, a przy tym ukazała coś, co w ogóle nie istnieje (lub - jeśli istnieje - to nikogo nie obchodzi), jednak ich filmy uratowała profesjonalna realizacja – "Sala samobójców" wyglądała jak porządna hollywoodzka produkcja, "Bejbi blues" zaś jak brzydsza i niesforna siostra "Wyśnionych miłości". Białowąs popełniła filmowe samobójstwo, tworząc "Big Love" i robiąc WSZYSTKO źle, a Borcuch, pomimo sundance’owej poetyki, nakręcił ostatecznie film o niczym. Tak więc na tym polu Anna Kazejak miała spore pole do popisu - mogła stać się pierwszą lub jedną z pierwszych osób, które wyjdą z tej walki zwycięsko. Ku mojemu zaskoczeniu, wynik tego pojedynku wcale nie jest oczywisty, nie jest jednak wybitnie.
Zapomnijcie o opisie dystrybutora, który nijak ma się do samego filmu. Wietrząc powtórkę z "Sali samobójców" (z opisu dowiadujemy się, że dwójka bohaterów, Lila i Janek, są uczniami wielkomiejskiego liceum i że imprezują, eksperymentują z alkoholem oraz - o zgrozo! - z marihuaną), spodziewałem się całkowitej klapy. Polskie filmy już tak mają, nigdy nie nastawia to optymistycznie. Okazuje się jednak, że bohaterowie są całkiem zwyczajni, ich szkoła nie wygląda jak najwykwintniejsze liceum gdzieś w USA, a w całe środowisko można bez problemu uwierzyć – nieważne, czy jesteś z Warszawy, czy z Czaplinka. Za to duży plus – nigdy chyba nie udało się tego zrobić w polskim kinie.
Przyczyną takiego stanu rzeczy jest całkiem sprawnie napisany scenariusz, który nie kłuje w uszy swoją drętwością. Tym razem dialogi są płynne, nie irytują, nie przeszkadzają, całkiem dobrze prowadzą fabułę do przodu. Nie jest to może jakiś mocny punkt samego filmu - nie ma w nim niczego błyskotliwego ani nowatorskiego, ale w takich produkcjach sam fakt, że nie łapałem się za głowę, uznaję za zaletę.
Odrobinę pochwał było, czas jednak na sporą chochlę dziegciu. Same dialogi może i są całkiem dobrze napisane, jednak fabuła (a dokładniej: jej konstrukcja) jest daleka od doskonałości. Polskie filmy tego typu cierpią przede wszystkim na to, że nie potrafią operować najprostszą konstrukcją dramatyczną, która zawiera w sobie takie elementy jak: ekspozycja, rozwinięcie akcji, punkt kulminacyjny itd., a mogłoby to wyjść zdecydowanie na dobre tym obrazom. Tak samo w Obietnicy trudno o jakąkolwiek ekspozycję – jesteśmy wrzuceni w akcję w dość dziwnym momencie, bo już po tym, gdy chłopak Lilianny (Janek) dopuścił się zdrady. W wielką miłość dwójki nastolatków musimy uwierzyć na słowo - później raczej jej nie zobaczymy (to po części wina aktorów, którzy może i się starają, ale specjalnej chemii między nimi nie ma – tutaj słabiej radzi sobie Mateusz Więcławek w roli Janka), ponieważ nikt nie stara się nas przekonać, że tak było. Samo rozwinięcie akcji (czyli spełnienie tytułowej obietnicy) mogłoby być równie dobrze punktem kulminacyjnym, a ma to miejsce jeszcze przed połową filmu. Z tego powodu cały seans jest płaski, toczy się po linii prostej i staje się najzwyczajniej w świecie nudny. Nudni są też sami bohaterowie – Lila (w tej roli debiutująca Eliza Recymbel) jest bardzo słabo nakreśloną postacią, a szkoda, bo może gdybyśmy ją lepiej znali, wtedy cały proces odkrywania jej motywacji i uczuć byłby o wiele ciekawszy. No, ale jak pisałem wyżej – ekspozycja chyba jest obca polskim twórcom. Trochę lepiej radzi sobie drugi plan, który jest także zaledwie nakreślony, jednak można więcej z niego wyczytać – tam zresztą możemy oglądać świetnych polskich aktorów, takich jak Bartłomieja Topę, Andrzeja Chyrę czy Magdalenę Popławską. Na pochwałę zasługuje Nikodem Rozbicki grający Grzegorza – po irytującej roli (co nie znaczy, że słabo zagranej) w "Bejbi blues" po raz kolejny na ekranie jest wyluzowany, spokojny, a mimo tego, że nie musi wygrywać panoramy uczuć na ekranie, to i tak jest najmilszym punktem całej tej młodzieżowej zgrai.
Jeśli obraz jest nudny, oznacza to także, że nie wzbudza żadnych emocji. Niestety, pomimo sporego ciężaru (zwłaszcza że śledzimy tylko Lilę) trudno wczuć się w klimat, szczególnie wtedy, gdy aktorzy mają do odegrania dramatyczne sceny. O wiele lepiej jest, gdy wszyscy milczą, a nasza uwaga skupia się na formie. W filmie uraczymy dużo momentów w zwolnionym tempie oraz z naprawdę świetną muzyką, która bajecznie buduje klimat i aż się prosi, by pojawiała się częściej. Zresztą odpowiadał za nią Kristian Eidnes Andersen, który skomponował muzykę do "Antychrysta" Larsa von Triera, a także zajął się dźwiękiem w chwalonym dosłownie wszędzie "Polowaniu" Thomasa Vinterberga. Jego dokonaniu towarzyszą śliczne zdjęcia Klaudiusza Dwulita, które może nie dorównują tym Michała Englerta z "Nieulotnych", ale i tak dobrze wiedzieć, że przynajmniej w sferze audiowizualnej kino polskie "daje radę". Naprawdę! Miejscami jest bardzo poetycko.
Nie jest źle. Moje zaniżone do poziomu gruntu oczekiwania zostały spełnione, co i tak biorę za plus, bo przecież zawsze mogłem wyjść z kina, ciesząc się z tego, że doświadczyłem półtoragodzinnego guilty pleasure. Tak jednak nie było. Obietnica nie jest filmem wybitnym; można w sumie powiedzieć, że nie mówi nic ciekawego. Na szczęście nie mówi też głupot i nie stara się za wszelką cenę być panoramą młodego pokolenia. Raczej skupia się na dramacie młodej dziewczyny, którą z czasem zaczynają zżerać jej własne demony – nie jest to ani subtelne, ani dobrze zagrane, jednak, jak mówię, oczekiwałem (bazując na doświadczeniu) żenady, a dostałem film, o którym będę mógł bez wstydu powiedzieć znajomym, że na nim byłem. Widzicie, do czego doprowadziła nas polska kinematografia?