Kultowa manga Hiromu Arakawy przez wielu uważana jest za jedną z najlepszych w historii, podobnie jest z drugą wersją anime, serialowym Fullmetal Alchemist: Brotherhood, będącym wierną adaptacją mangi, w przeciwieństwie do serialu z 2003 roku. Pomysł, aby przenieść przygody braci Elric na duży ekran za sprawą aktorów wydawał się dość trudny do zrealizowania z racji ogromu materiału wyjściowego, lecz dla chcącego nic trudnego. Twórcy mieli kilka wyjść – podzielić całość na kilka filmów, względnie trzymając się fabuły oryginału, ewentualnie stworzyć jeden film z względnie domkniętą historią, jednak w tym wypadku niemającego wiele wspólnego z mangą czy anime. Tymczasem zdecydowano się na jeszcze inny krok. Fullmetal Alchemist to chwilami bardzo swobodna interpretacja materiału źródłowego, kończącego się jednak w sposób wołający o ciąg dalszy. Zatwardziali fani mangi/anime będą co najmniej zdziwieni, a ci niemający wcześniej z tą opowieścią do czynienia machną ręką i pewnie zapomną o tym filmie, o ile w ogóle zdecydują się coś tak egzotycznego obejrzeć. Dla przypomnienia, o co w tym wszystkim właściwie chodzi – Edward i Alphonse Elric, będąc dziećmi, wiedli sielskie życie na wsi u boku matki. Kiedy ta niestety zmarła, chłopcy postanowili wskrzesić ją za pomocą znanej i powszechnie używanej w tym świecie alchemii. Jest to jednak powszechnie zakazana praktyka, nie dziwi zatem fakt, że proces się nie powiódł. Powrócił jedynie obrzydliwy potwór, który nie żył zbyt długo. Edward w zamian stracił rękę i nogę, zaś  młodszy Al całe ciało – brat zamknął jego duszę w zbroi. Lata później oboje, już jako nastolatkowie,wędrują po kraju, próbując odnaleźć legendarny kamień filozoficzny, mający przywrócić obojgu ich utracone ciała. Edward radzi sobie za sprawą protez, jednak zamknięta w zbroi dusza Ala od tamtej pory nie może jeść czy spać. Edward zostaje najmłodszym w kraju Amestris państwowym alchemikiem, co ma pomóc chłopcom w osiągnięciu celi. To rządzone przez wojsko państwo skrywa jednak wiele tajemnic, na które natykają się młodzi bohaterowie… Kto oglądał Fullmetal Alchemist: Brotherhood czy też czytał mangę, na początku seansu poczuje się jak w domu – japońscy aktorzy może i wyglądają śmiesznie w blond włosach, jednak fabuła względnie trzyma się oryginału. Im dalej w las, tym gorzej, bowiem szybko staje się jasne, że nie pojawiają się co najmniej trzy ważne dla fabuły postacie (major Armstrong, King Bradley, Scar), o tych pojawiających się w anime później nie wspominając. Zwłaszcza usunięcie Kinga Bradleya jest sygnałem, że aktorski Fullmetal Alchemist jest jednak wersją mocno alternatywną. Co zresztą jest ciekawe, ponieważ kilka scen zostało z wersji animowanej przeniesionych wręcz kropka w kropka – to dosłownie te samej kadry. Tym samym kto spodziewał się wiernej adaptacji będzie rozczarowany, lecz prawda jest taka, że dwugodzinny film nie miał żadnych szans pokazać nawet 1/3 całej tej niesamowicie złożonej historii. Wyjściem byłby pewnie cykl filmów, o ile budżet japońskiego oddziału Warner Bros by to wytrzymał. Tak więc zgrzytają zębami fani mangi i anime, gdy patrzą na to, co dzieje się w internecie. Tak się składa, że obejrzałam Fullmetal Alchemist: Brotherhood, serial anime absolutnie rewelacyjny, więc i mnie ubodło uproszczenie i odarcie z klimatu tej pięknej opowieści. Pojawia się zresztą jeszcze jeden problem, będący kolejnym zarzutem fanów wobec tej wersji live-action – to chyba sytuacja bez precedensu, ponieważ po raz pierwszy od niepamiętnych czasów krytykuje się fakt, że w adaptacji japońskiej mangi/anime zagrali… Japończycy. Mnie także przemknęło to przez głowę – fabuła dzieje się w kraju ewidentnie osadzonym w alternatywnej Europie na początku XX wieku. To prawda, Amestris i kontynent to zupełnie inna bajka, jednak wystarczy rzut oka na rozwój technologii oraz imiona i nazwiska bohaterów, aby dojść do wniosku, że z naszą Azją wiele tu wspólnego nie ma. Kto zna oryginał, wie, że później pojawiają się bohaterowie z kraju, którego stroje i nazewnictwo łudząco przypominają te chińskie. Najczęściej padają głosy, że bracia Elric wędrują przez kraj będący alternatywną wersją Niemiec. Jasnowłosych bohaterów nie brakuje, tymczasem w filmie mamy paradę farbowanych fryzur z mniejszymi lub większymi odrostami. Produkcję kręcono we Włoszech, więc dysonans robi się już całkiem spory. Można oczywiście tę kwestię zignorować i cieszyć się seansem, jednak głosik z tyłu głowy powtarza, że coś tu trochę nie pasuje. Pod względem aktorskim FullMetal Alchemist wypada jak większość japońskich produkcji, mających adaptować mangi/anime, co oznacza, że część scen powoduje syndrom „otwierania się noża w kieszeni”. Czekam na dzień, kiedy japońscy reżyserzy wreszcie zrozumieją, że przenoszenie na ekran animowanej groteski pod postacią wrzasków, przerysowanych min czy gestykulacji, z żywymi ludźmi w roli głównej wypada naprawdę fatalnie. Wrzeszcząca przez okno pociągu koszmarnie irytująca Winry czy okropna scena kolacji u Hughes’ów, kiedy oglądamy żywcem przeniesioną z anime aluzję, że Winry i Ed coś do siebie czują, to tylko przykłady. To się naprawdę źle ogląda. Dużo lepiej prezentują się te smutniejsze momenty, pełne powagi. Nagle okazuje się, że grający Edwarda Ryôsuke Yamada, kiedy się nie wygłupia, wypada znacznie naturalniej. Najlepszy bezapelacyjnie jest wcielający się w Maesa Hughesa Ryûta Satô, całkiem przypominający z wyglądu tego komiksowego, do tego aktor świetnie pokazuje luzackie podejście do życia swojego bohatera. Zaskakuje też Dean Fujioka – długo nie umiałam sobie skojarzyć, skąd znam to imię i nazwisko. Otóż w Roya Mustanga wciela się człowiek, który potrafi wszystko, łącznie ze śpiewaniem, o czym przekonać się mogą fani serialu anime Yuri!!! On Ice. Ten wszechstronnie uzdolniony idol o dziwo całkiem nieźle oddaje powagę bijącą z twarzy Mustanga, więc można tylko się cieszyć, że ulubieniec wielu fanów wypada przynajmniej przyzwoicie. Pod względem technicznym jest za to różnorako. Al w swojej zbroi to najjaśniejszy element tego filmu, za to co po niektóre sceny… CGI chwilami wygląda tanio i słabo, żeby po chwili zrobić wrażenie. Efekty komputerowe są po prostu na bardzo nierównym poziomie. Z kolei o muzyce można powiedzieć niewiele – jest. Stęskniony fan ma nadzieję, że usłyszy choć fragment Trisha's Lullaby, jednak nic takiego nie następuje. W ciągu dwóch godzin FullMetal Alchemist stara się pokazać jak najwięcej z historii braci Elriców, ignorując czy skracając do minimum przedstawienie ich relacji z innymi bohaterami, a już naprawdę między samymi braćmi (jedna scena kłótni to trochę za mało). Zresztą Al to chwilami kula u nogi fabuły, mającej ewidentnie skupić się na Edzie. Ci źli są źli i tyle, giną nie ci, co powinni, a zresztą nie było nawet czasu na ich lepsze poznanie czy wręcz zasmucenie się ich smutnym losem. Pojawiają się sceny wręcz ikoniczne, lecz także i zupełnie z innej bajki. Starano się kropka w kropkę odwzorować wygląd postaci, co czasem przypomina tani cosplay. Widzom nie znającym oryginału bardzo skrótowo wyjaśnia się prawa rządzące alchemią, lecz prawda jest taka, że ten film obejrzą właśnie ci, znający oryginał. Otwarte zakończenie wprowadza jeszcze tylko dodatkowe zamieszanie. Prawdę mówiąc, po seansie FullMetal Alchemist ma się tylko i wyłącznie ochotę obejrzeć jeszcze raz adaptację anime… Zachęcam do tego gorąco – Fullmetal Alchemist: Brotherhood składa się z 64 odcinków, co daje tylko pogląd na to, jak skomplikowana to opowieść. Pełna wzruszeń, barwnych postaci i dramatu. Czego zabrakło w filmie live-action, niestety.
To jest uproszczona wersja artykułu. KLIKNIJ aby zobaczyć pełną wersję (np. z galeriami zdjęć)
Spodobał Ci się ten news? Zobacz nasze największe HITY ostatnich 24h
Skomentuj