Znamy już filmy, w których bohaterowie nie mogli wydawać z siebie dźwięków, bo przyciągało to potwory. Oglądaliśmy też takie produkcje, w których nie powinno się patrzeć, bo wiązało się to rychłą śmiercią. A gdyby tak odejść od horroru i spróbować opowiedzieć nieco inną historię osadzoną w świecie postapo? Na pewno jest to coś, co mogłoby zainteresować widzów. Wydawało się, że na ciekawy pomysł wpadli twórcy filmu Gdy sen nie nadchodzi, bo interesująca jest perspektywa oglądania starań bohaterów w momencie, gdy  nie mogą udać się do Krainy Morfeusza. Scenarzyści faktycznie mieli pole do popisu, bo przy takim koncepcie można zastanowić się nie tylko nad wizją świata w obliczu  katastrofy, ale także nad tym, jak zachowuje się człowiek po kilku dobach bez snu i jak wyglądają jego ostatnie dni (pamiętajcie, że brak regeneracji organizmu w takiej formie kończy się zatrzymaniem akcji serca po upływie od 4 do 7 dni). Mogliśmy więc oczekiwać szybkiego tempa i ciekawej intrygi. Szkoda, że kompletnie nic z tego nie wyszło. Początek nie zwiastuje tragedii. Mamy dość szybkie i sprawne zawiązanie akcji: nagle wysiada elektronika i powoli narasta niepokój wywołany tym, że bohaterowie nie mogą zasnąć. Naukowcy ścigają się z czasem, budują ekspresowo wielkie laboratorium, odkrywają jedną kobietę, która ma zdolność zasypiania i starają się kosztem jej zdrowia odnaleźć lekarstwo. Niewyjaśniona bezsenność oczywiście powoduje stopniowe wymieranie naszego gatunku. Trzeba więc działać. W centrum historii znajduje się rodzina Jill, która próbuje przetrwać razem z dwójką dzieci - Noahem i Matildą. Jak się okazuje, dziewczynka także zachowała zdolność zasypiania, więc może okazać się kluczem do uratowania świata. Gdy sen nie nadchodzi na papierze ma wszystko - ciekawy punkt wyjścia, niezłą obsadę z Giną Rodriguez na czele, a także chęć dotknięcia nieco szerzej zagadnień dotyczących humanizmu, radzenia sobie w ekstremalnych warunkach i podejmowania trudnych moralnie decyzji. Wszystko to zostało jednak zweryfikowane przez ekran, z którego bije nieporadność w opowiadaniu historii, powierzchowność poruszanej tematyki oraz masa, ale naprawdę masa błędów logicznych, które skutecznie wypruwają z nas jakikolwiek entuzjazm i zaangażowanie. Reżyser Mark Raso stoi w rozkroku między stawianymi przez siebie obietnicami a umiejętnym ich spełnianiu. Trudno też jednoznacznie stwierdzić, czy mamy do czynienia bardziej z historią postapokaliptyczną, czy może jest to film drogi. 
Netflix
Wypada mieć tylko żal do twórców, że historia powstała na fali Cichego miejsca zawodzi na tylu płaszczyznach. Dawno nie widziałem produkcji, która jest tak bardzo nieporadna w dążeniach do utrzymania ciągłego napięcia. Obserwowanie niezdarnych prób wybrnięcia z fabularnych pułapek, w które film wpada w każdej minucie, to chyba jedyny powód do oglądania dla koneserów złego kina, którzy będą chcieli doświadczyć tego na własnej skórze. Żeby być uczciwym, jest jedna scena na początku filmu warta uwagi - gdy samochód koziołkuje i wpada do wody razem z bohaterami. Zostało to znakomicie nakręcone i jest w jakimś stopniu symbolem tego koncertu nieudanych decyzji, który zaczyna się od pięknej melodii, ale do końca trudno wytrzymać bez zgrzytania zębami. 
To jest uproszczona wersja artykułu. KLIKNIJ aby zobaczyć pełną wersję (np. z galeriami zdjęć)
Spodobał Ci się ten news? Zobacz nasze największe HITY ostatnich 24h
Skomentuj