Jeśli chodzi o schemat epizodu, można mieć wiele do zarzucenia. Odcinek przemija zdecydowanie za szybko, nie dając możliwości wczucia się w poszczególne sceny. Na plus zapisać można natomiast ich jakość - tym razem bowiem podjęto same ważne i interesujące wątki.
Konstrukcja odcinka sprawia wrażenie bardzo pospiesznej i niechlujnej. Fabułę zlepiono z krótkich fragmentów, a jako widzowie jesteśmy zmuszeni do szalonego skakania w czasie i to w – wydawałoby się – losowy sposób. Na przełomie jednego epizodu jesteśmy jednocześnie w latach 30., jak i w latach 40., powracając lub przenosząc się w przyszłość w zależności od potrzeby. W tym schemacie trudno tak naprawdę wczuć się w którąkolwiek ze scen. Mam wrażenie, iż cała akcja została bardzo skondensowana – do końca sezonu pozostał już jeden odcinek, w związku z czym wszystkie wątki zostają zmieszczone trochę na siłę, byleby jeszcze znalazły się w tej odsłonie. W tym miejscu widać błędy popełnione przy poprzednich epizodach: gdyby twórcy zrezygnowali z części przegadanej, której było ostatnio aż nadmiar, w chwili obecnej nie miałabym tego poczucia pośpiechu, wywołanego przez pędzące jedna za drugą sceny.
Nie oznacza to jednak, że są to sceny niepotrzebne - przeciwnie, już dawno nie podejmowano tak ważnych wątków, które rzeczywiście wnoszą coś do fabuły bieżącej. Najlepszym momentem odcinka było moim zdaniem wyróżnienie uczucia, jakie łączyło Elsę i Alberta. Wątek ich miłości został przepięknie pokazany u kresu życia kobiety i zdecydowanie oddziaływał na emocje. Ostatnie pożegnanie i wspólne czytanie książki – cała ta subtelna sekwencja pozostaje jedną z najbardziej poruszających w całym serialu. I wszystko byłoby pięknie, gdyby nie fakt, że po śmierci Elsy Albert błyskawicznie podejmuje romans z następną kobietą. Jego słowa o żalu i żałobie przestają mieć w tym momencie jakiekolwiek znaczenie, a postawa głównego bohatera ponownie głęboko irytuje. Co z tego, że nowa ukochana także go opuszcza i ponownie widzimy scenę emocjonalnego pożegnania – w tym świetle to już zupełnie nie działa tak, jak prawdopodobnie miało działać.
Już na podstawie samych przywołanych wyżej postaci widać, jak szybko toczy się fabuła odcinka numer 9. W pięćdziesięciu minutach zmieszczono beztroską codzienność, nagłą chorobę Elsy, jej śmierć, nowe uczucie do Rosjanki, związek i kolejne rozstanie. Nagromadzenie tylu ważnych momentów w tak krótkim czasie uniemożliwia zaangażowanie emocjonalne, a poszczególne sceny mijają tak naprawdę w mgnieniu oka, nie dając sobie czasu na pełne wybrzmienie. Odcinek nie robi zatem takiego wrażenia, jakie mógłby wywrzeć. A szkoda – bo bardzo dużo scen miało ogromny potencjał do bycia przełomowymi.
Mimo to, widać znaczny postęp od czasu nudnego epizodu zeszłotygodniowego. Zaproponowane sceny, choć mijają szybko, są ciekawe i interesujące, przez co ogląda się je bez uczucia znużenia. Gdzieś na drugim tle narastają wrogie nastroje i antysemityzm, a momenty z udziałem hitlerowców potrafią wywołać dreszcz niepokoju na plecach. Genius bardzo pasuje klimat drugiej wojny światowej, a sekwencje przedstawione w cieniu traumy i konfliktu okazują się najmocniejszymi punktami serialu - ciekawszymi nawet, niż sama biografia Einsteina. Serial przybliża przecież także sylwetki innych naukowców, z których każda pozostaje niezmiernie ciekawą. Stres, jaki aktualnie przeżywają za sprawą wojny, udzielił się także mnie - odcinkowi nie można odmówić oddziaływania na wyobraźnię.
Serial przybiera bardzo smutny obrót, a poszczególne sceny bieżącego epizodu pozostają w głowie na dłużej. Zaczyna się robić ponuro, głównemu bohaterowi ziemia usuwa się spod nóg i nie sposób czuć wobec niego jakichkolwiek innych emocji, niż współczucie - Albert jest obecnie na autentyczny w swoim przygnębieniu, że szybko zapomina się o jego zdradach i niemoralnych zachowaniach. Ma na to wpływ także piękna kulminacja: milcząca scena, w której Einstein patrzy na okładkę magazynu i widzi, że jego twarz umieszczono na tle grzyba atomowego. Osoba, która na każdym kroku podkreślała swoją pacyfistyczną postawę i odcinała się od wojny w każdy możliwy sposób, zostaje nagle uznana za głównego wynalazcę bomb i zniszczenia. Geoffrey Rush gra w tym momencie naprawdę świetnie i mam wrażenie, że jego Einstein wypada bardziej przekonująco niż młodsza wersja w wykonaniu Johnny’ego Flynna.
Odcinek numer 9 wywołał we mnie mieszane uczucia - ogromne zaciekawienie tym, co dzieje się na ekranie i jednocześnie irytację z powodu skondensowanego schematu. Tak naprawdę jedno wynika z drugiego - gdy w końcu na ekranie zaczyna się coś dziać, nie pozostawiono nam ani chwili, by się w to wczuć i należycie zrozumieć. W tym miejscu ponownie żałuję, że fabuły nie rozpisano równomiernie na wszystkie odcinki. I mam szczerą nadzieję, że finał nie przeminie z taką prędkością, dając czas na chwilę refleksji. Z plusów, minusów i faktu, że mimo wszystko było już znacznie lepiej niż w zeszłym tygodniu, wyciągam średnią 7/10.