Na Ghost in the Shell można spojrzeć z dwóch perspektyw – przeciętnego fana kina oraz zagorzałego wielbiciela anime. Właśnie od punktu widzenia zależy ocena tego filmu, a łatwa ona nie jest, ponieważ zależy, która strona weźmie górę.
Fani czekali na filmową adaptację Kôkaku kidôtai już od wielu lat, z przerażeniem patrząc, jak zarówno Japończycy i Amerykanie raz za razem znęcają się nad wytworami popkultury z Kraju Kwitnącej Wiśni. Udana aktorska adaptacja czy to mangi, czy to anime, to generalnie zjawisko rzadkie, ale w przyrodzie się zdarza. Puśćmy jednak w niepamięć potworki typu Dragonball Evolution (które zmuszają fanów do tworzenia własnych seriali…), aby skupić się na o wiele jednak lepszym Ghost in the Shell. Jedno bowiem trzeba przyznać – jak na adaptację anime – do tego produkcji amerykańskiej – wyszło przynajmniej przyzwoicie, wstydu nie ma.
Nie obejdzie się bez porównań do anime z 1995 roku, którego aktorska odsłona ze Scarlett Johansson jest ekranizacją. Oczywiście rozlegną się głosy, że pierwowzorem jest przecież manga Masamune Shirowa, ale komiksowy oryginał oraz animacja wiele wspólnego ze sobą nie mają, a aktorski Ghost in the Shell nawiązuje do animacji często, wręcz bezpardonowo kopiując niektóre sceny. Ciężko uznać to za zarzut, ponieważ fani mieli właśnie nadzieję na jak największe nawiązanie do klasyka. Scenarzyści postanowili zastosować prosty zabieg, polegający na prostym zapożyczeniu bohaterów, miejsca zdarzeń oraz najbardziej znanych i kultowych scen z anime. Warto wspomnieć, że owe sceny, takie jak spadająca z dachu Major czy finałowa walka są sprytnie wplecione w zupełnie inną fabułę. Fani mający nadzieję na pojawienie się Władcy Marionetek mogą być rozczarowani, bo prawdziwy złoczyńca okazuje się kolejnym cwaniakiem dążącym po trupach do celu. Dodanie też postaci Kusanagi całej biograficznej otoczki, wliczając w to tajemnicę jej przeszłości stało się pretekstem do potężnej dawki pseudofilozofowania. Już w anime wątków filozoficznych nie brakowało, z kolei w tym Ghost in the Shell jest ich od groma.
Oglądając film ma się właśnie z powodu dodania tych wątków ogromne poczucie niespójności, tak jakby w oczy rzucały się z góry rozwinięte czy wręcz dodane przez scenarzystów sceny. Niezaprzeczalnie film najlepiej wypada w momentach, kiedy po prostu kopiuje anime, co tylko udowadnia, jak film Mamoru Oshiiego świetnie działał na widza. Przeszkadza właśnie najbardziej kompozycja filmu, będąca nieregularnym zlepkiem scen spokojniejszych oraz tych przeładowanych wybuchami niczym w filmach Michaela Baya. Naprawdę bohaterowie w tym filmie mają szczególnego pecha do wybuchów, zwłaszcza Batou. Dodanie temu bohaterowi historii utraty wzroku jest miłym akcentem, zwłaszcza, że grający go Pilou Asbæk wypada naprawdę nieźle.
Obsadzenie w roli Major Scarlett Johansson wywołało burzę, wielu fanów anime z góry uznało, że projekt nie może się udać, ale trzeba się teraz przeprosić twórców filmu i samą aktorkę. Po pierwsze, Johansson naprawdę w roli Kusanagi spisuje się dobrze. Wystarczy przyjrzeć się choćby dziwacznemu stylowi jej chodzenia – w końcu jest ona w sztucznym, obcym ciele, więc nie zawsze musi idealnie się w nim czuć. Scarlett Johansson ma też ogromne doświadczenie w biciu filmowych przeciwników, co zwyczajnie widać. Wielu fanów anime pewnie do dzisiaj nie widzi jej w tej roli, ale warto dać Scarlett Johansson szansę. Po drugie, nieobsadzenie w tej roli Azjatki okazało się jednak fabularnie odrobinę sensowne. Cwanym zabiegiem jest dołączenie do fabuły wątku rodziny Kusanagi, a raczej jej matki, która straciła córkę w niewyjaśnionych okolicznościach, czekając na jej powrót. Tym samym aktorka niebędąca Japonką miała prawo Major zagrać. Choć pewnie wielu wielbicieli anime i tak wciąż uznaje wersję aktorską pod względem obsady za pomyłkę dziejową.
Pod względem wizualnym Ghost in the Shell wypada świetnie. Miasto, w którym rozgrywa się akcja, zachwyca ogromną liczbą budynków, kolorów, reklam, tłumów, samochodów, innymi słowy – żyje. Szkoda, że twórcy nie pokusili się o dodanie choćby dłuższego ujęcia miasta, niczym tego z anime, gdzie nie dzieje się nic szczególnego, ale i tak widz jest przykuty do ekranu. Dział efektów specjalnych z całą pewnością zostały odpowiednio sfinansowany, więc nie ma powodu do narzekania na słabe CGI. Zwłaszcza bardzo krótko przebywające na ekranie robotyczne gejsze robią wrażenie – są równocześnie piękne, jak i przerażające. Szkoda za to, że tak rzadko mamy możliwość spojrzeć na "cyfrowe zanurzenie się" Major. Jedna scena to zdecydowanie za mało, a było tu pole do popisu, oj było. Jeżeli można jeszcze czegoś żałować, to muzyki. Clint Mansell oraz Lorne Balfe nie starali się kopiować kompozycji Kenjiego Kawai, tworząc muzykę od nowa. Soundtrack ewidentnie nawiązuje do elektroniki z ostatnich dwóch dekad ubiegłego wieku, co z jednej strony pasuje idealnie, a z drugiej… Oglądanie Ghost in the Shell bez muzyki z anime? Wersja aktorska ewidentnie pokazuje, jak wiele dla uzyskania niepowtarzalnego klimatu filmu z 1995 roku zrobił właśnie soundtrack. Tak więc Making of a Cyborg słyszane w tle napisów końcowych to tylko smaczek dla fanów, dodany poniewczasie…
Naprawdę ciężko ocenić Ghost in the Shell z perspektywy fana anime. Jako samodzielnie traktowane dzieło to nie najgorszy film science-fiction z ogromną liczbą mało subtelnych i chwilami łopatologicznych pytań o tożsamość, duszę, zależność owej od ciała itd., polane sosem z wybuchów oraz naprawdę ładną stroną wizualną. To jednak trochę za mało, aby uznać film za arcydzieło gatunku. Z kolei widz znający pierwowzór (za takowy uznajmy jednak w tym wypadku anime, a nie mangę) zobaczy masę dodanych trochę na siłę wątków w otoczeniu znanych sobie scen, które razem sprawiają trochę niedopasowanych puzzli. Niby wszystko jest na swoim miejscu, ale coś i tak zgrzyta i trzeszczy. Z drugiej strony, jak na adaptację japońskiego wytworu kultury, film wypada naprawdę nieźle. Twórcy nie odżegnywali się całkowicie od rodowodu fabuły, więc japońskich akcentów jest sporo, co tylko cieszy. W końcu grający Aramakiego Takeshi Kitano nie sili się na mówienie po angielsku – i dobrze.
Ghost in the Shell jest w zasadzie eksperymentem – przetworzeniem japońskiej historii na zachodnią modłę w połączeniu ze znanymi nazwiskami i ogromnym budżetem. Wyszło nieźle, co daje tylko nadzieję na to, że kolejne hollywoodzkie produkcje czerpiące z japońskiej popkultury będą coraz lepsze.