O jednym festiwalu głupoty w sezonie 2012/13 pisaliśmy nieco ponad miesiąc temu. Nie będę tutaj przytaczał tytułu nowego "hitu" stacji FOX, ale wszyscy doskonale zdają sobie sprawę, o jakiej produkcji mowa. Revolution z tą produkcją mimo odmiennej tematyki ma wiele wspólnego - rozczarowywało od samego początku, a mimo to gromadziło przed telewizorami solidną liczbę widzów, która pozwoliła przetrwać i doczekać się zamówienia kolejnej serii. Pierwsze dziesięć odcinków wyemitowane jesienią było zaskakująco słabe jak na tak dobry duet tworzący serial. Kripke usiłował naprawić błędy w drugiej części sezonu zapewniając widzów, że ich produkcja będzie amerykańską wersją Gry o tron.
Twórcom nie można odmówić jednego – rzeczywiście była lepsza od jesiennej tragedii. Kolejne odcinki napakowano większą ilością akcji, strzelanin, wprowadzono nowych bohaterów i z nieco szerszej perspektywy pokazano Stany Zjednoczone bez prądu. Krwawych Godów w stylu Revolution niestety jednak zabrakło, mimo że finał obfitował w kilka zgonów. Cały problem polega jednak na tym, że scenarzyści serialu stacji NBC przez cały rok pracy nad serialem nie nauczyli się wzbudzać napięcia. Revolution stało się rozrywkową papką, nijaką fabularnie, rozczarowującą pod względem aktorskim, a w pewnych chwilach wzbudzającą uśmiech politowania na twarzy oglądającego.
[video-browser playlist="635724" suggest=""]Przez ponad połowę "Dark Tower" zupełnie nie czuć było, że zbliżamy się do końca pierwszego sezonu. Epizod nie narzucił zbyt dużego tempa akcji, nie rozwijał się fabularnie i scenariuszowo. Owszem, w bezpośredni sposób kontynuował wydarzenia z poprzedniego odcinka, ale pozbawiony był twistów, zaskoczeń, o emocjach już nie wspominając. Ekipa broniąca "poziomu dwunastego" mogła rozbawić, szczególnie gdy tłumnie zebrała się przed drzwiami wejściowymi tylko po to, by stać się łatwym celem dla nieustraszonego teamu: Rachel, Charlie, Aarona i Nory. Szkoda, że tak dobra aktorka, jak Elizabeth Mitchell, do której miałem ogromny szacunek po Zagubionych, bardzo marnuje się w przeciętniaku od NBC. Jej niezwykle poważne wymiany spojrzeń z córką to kolejny element w finale, z którego wypada się śmiać (Tracy Spiridakos jest w tym mistrzynią).
O tym, że finału Revolution nie dało się brać na poważnie, świadczy też wzajemne okładanie się Milesa i Bassa, które w pewnym momencie zaczynało przypominać bójkę dwóch chłopców o zabawkę. Sam fakt ich rywalizacji w trakcie sezonu jeszcze dało się w miarę sensownie wytłumaczyć, ale czym dalej, tym gorzej. A już sam fakt rozwiązania całej sprawy, w której Miles niemal ze łzami w oczach wybacza winy swojemu "bratu", wyglądał jak scena wyciągnięta z brazylijskich telenowel. Rozczarował też Neville, kolejny raz zmieniający stronę, a także jego syn – do niedawna skłócony z ojcem, teraz podążający za nim krok w krok. Charlie znowu będzie zawiedziona; który to już raz?
Zakończenie pierwszego sezonu bije na głowę wszystkie inne cliffhangery w serialach… komediowych w sezonie 2012/13. Sama scena wystrzelenia rakiet na myśl przywoływała przynajmniej jeden popularny film. Za to wprowadzenie "prawdziwych patriotów" na czele z prezydentem USA, stacjonującym w amerykańskiej kolonii w zatoce Guantanamo (sic!) na Kubie, pozostawiam do zinterpretowania każdemu z oglądających. Gdy widzi się takie sceny, ma się wrażenie, że scenarzyści mają do siebie zaskakująco duży dystans i poczucie humoru. No bo jak takie coś brać na poważnie? Jeśli ktoś zrezygnował z oglądania Revolution w trakcie pierwszego sezonu - postąpił słusznie. Nie jest to produkcja, na którą warto tracić swój czas. Nie zasługiwała na to od pilota i mimo usilnych prób na poprawę jakości w drugiej części sezonu, nadal jest to serial, który lepiej omijać z daleka.