Gokarty opowiadają historię młodego chłopaka, który wraz z matką przeprowadza się do Australii po osobistej tragedii. Jego ojciec zginął w wypadku, a łączyła ich wspólna pasja do wyścigów i szybkich aut. Najprościej nazwać ten film tak: Karate Kid z gokartami. Krok po kroku mamy odtwarzane te same schematy, taką samą strukturę fabularną, a nawet w dużej mierze podobnie są rozłożone akcenty. Nie ma nic złego w fabularnych kliszach, jeśli ktoś potrafi operować nimi świadomie w sprawny sposób, ale niestety nic takiego nie uświadczymy w tej produkcji. Przewidywalność i odtwarzanie wszystkich ogranych motywów po linii najmniejszego oporu to największe problemy tego filmu. Kino familijne rządzi się swoimi prawami: ma być proste, uniwersalne, ponadczasowe i z jakimś morałem dla młodszych odbiorców. Gokarty nie spełniają tych warunków, proponując zbyt banalny scenariusz. Każdy etap jest przewidywalny, oczywisty i tym samym nie wzbudza żadnych emocji. Gorzej jednak w tym aspekcie prezentuje się rozpisanie bohaterów, których trudno nazwać postaciami z krwi i kości. Chodzące stereotypy gatunkowe, która mają określoną rolę do wypełnienia w danej historii: buntowniczy nastolatek z traumą, niechętny mentor, obiekt uczuć czy - co woła o pomstę do nieba - czarny charakter niczym z kreskówki. A nawet bardziej z typowego teen drama, w których trzech oprawców półgłówków znęca się nad słabszymi, strojąc przy tym głupie miny i zachowując się nieracjonalnie. Trudno czerpać z historii przyjemność, gdy oglądamy festiwal oczywistości, banału i fatalnie budowanych relacji pomiędzy bohaterami. Zasadniczo to nawet trudno mówić o ich budowie, bo są one zaledwie umowne. W scenariuszu pewnie miały więcej sensu niż na ekranie -  jedna scena poznania i bum, chwilę później mamy najlepszych przyjaciół, z których jeden prawie się nie odzywa. To samo wątek romansu z dziewczyną z drużyny przeciwników z obowiązkowym konfliktem tuż przed końcem filmu (bohater zawsze musi w takim filmie zachować się jak buc!), by potem wszystko naprawić w cudowny sposób.
fot. Netflix
Trzeba jednak przyznać, że same wyścigi gokartów zostały sprawnie nakręcone. Reżyser nie postawił na sztuczną dynamikę poprzez szybki montaże i trzęsącą się kamerę, jak to zazwyczaj bywa, bo ma świadomość, że te sceny są kluczem do rozwoju historii. Bez względu na jej przewidywalność, która w wyścigach również jest obecna, chce to wykorzystać w formie rozrywkowej, dlatego operuje kamerą świadomie, tak, aby widz doskonale widział, co się dzieje, jak bohater wymija przeciwników i jak popełnia swoje błędy. To prawdopodobnie jedyne emocjonujące sceny w filmie, które mają odpowiednią dawkę adrenaliny i sprawności realizatorskiej. W tym momencie udaje się w miarę zbudować zawieszenie niewiary i po prostu z zainteresowaniem obserwować zmagania. Gdzieś na drugim planie jest całe przesłanie Gokartów związane z traumą głównego bohatera. Na papierze brzmi to ciekawie, bo nastolatek przeprowadza się do Australii po śmierci ojca, z którą się nie pogodził. Jego ucieczka w świat wyścigów jest desperacką próbą odnalezienia sensu w otaczającym go świecie bez najbliższej osoby i choć jest ona nasycona błędami, ślamazarna i nie do końca udana, szuka on swojej drogi. Gdzieś podświadomie buduje blokadę, którą może przełamać, ścigając się - jest to ukazane poprzez grę, w której chce pobić rekord ojca, a ostatecznie nigdy mu się nie udaje. To wszystko ma jakiś sens, ale gubi się pod napływem kiczowatych rozwiązań, braku emocjonalnej głębi i utopieniu całego przesłania radzenia sobie ze śmiercią pod naporem ciągłych banałów i oczywistości. Dlatego, gdy w kluczowym momencie bohater dojrzewa i przełamuje granice, trudno mu kibicować, cieszyć się i odczuć emocje, bo wszystko staje się zbyt wyważoną, sztuczną i straszliwie nieumiejętnie kształtowaną próbą nadania Gokartom większego znaczenia, niż w istocie mają. Jednocześnie nie mogę powiedzieć, że to bardzo zły film. Raczej niegroźne sztampowe odtworzenie wszelkich podstaw gatunku w przeciętnej formie. Ogląda się lekko, w miarę przyjemnie, jeśli zachowamy dystans do prezentowanych oczywistości, i szybko. Jednocześnie nie godzę się akceptować przeciętności kina familijnego tylko dlatego, że taki to gatunek. Wiele klasyków pokazało, że można to robić lepiej, ciekawiej i ambitniej, z sercem na właściwym miejscu. Gokarty to tyrada sztuczności, oczywistości i banału, która koniec końców jest marnowaniem czasu.
To jest uproszczona wersja artykułu. KLIKNIJ aby zobaczyć pełną wersję (np. z galeriami zdjęć)
Spodobał Ci się ten news? Zobacz nasze największe HITY ostatnich 24h
Skomentuj