Chciałbym powiedzieć, że „Gotham” wraca na odpowiednie tory, ale cóż… gdyby był chociaż jakiś wyznacznik tego, jak ten serial powinien wyglądać. Był moment pod koniec pierwszego sezonu, w którym zaczął powoli tworzyć się interesujący klimat podciągany przez rozwijaną przez wiele odcinków historię. Niby druga seria dzieła Bruno Hellera od początku skupia się tylko i wyłącznie na wątku głównym, jednak pierwszym odcinkom miałem sporo do zarzucenia. „The Last Laugh” jest zdecydowanie najlepszym z dotychczasowych trzech w tegorocznej odsłonie, ale to wcale nie oznacza, że historia stała się w jakiś sposób ciekawsza. No dobra, stała się ciekawsza, ale najnowszy odcinek przede wszystkim nie irytuje swoją stylistyką. Już wolę ten „zerowy”, przezroczysty styl kreowania świata w „Gotham”, który widzieliśmy w najnowszym odcinku, niż jakieś wizualne i dźwiękowe dziwactwa, które jedynie męczą i w żadnym wypadku nie korespondują z treścią serialu. Tym razem dostajemy odcinek zrobiony po bożemu, bez szaleństw, dzięki czemu historia staje się ciekawsza. A dużo jest w „The Last Laugh” dobrych momentów. Oczywiście są to wszystkie sceny z Jerome'em, który jest świetnie zagrany, a ostatnie sceny z jego udziałem mogły wywołać ciarki na plecach. Wraca także Selina, która zawsze w jakiś sposób urozmaicała to, jak kreowana jest postać Bruce’a Wayne’a, który zresztą też dał radę w najnowszym odcinku – zamiast deklamować, jaki to on jest odważny i waleczny, po prostu postanowił działać i zarazem pokazał swój spryt oraz odwagę. Na dodatek nie ma Nygmy, którego rozdwojenie jaźni (nie mówiąc już o gorącym romansie z Kristen) jest kompletnym nieporozumieniem, więc nagle te cegiełki składają się w całkiem solidny mur. [video-browser playlist="752586" suggest=""] Z drugiej zaś strony „Gotham” cały czas oglądam, przymykając jedno oko na szyte grubymi nićmi sytuacje. Gordon przejmujący dowodzenie podczas akcji w jednym z największych miast w USA, pomimo tego, że jeszcze dwa odcinki temu był krawężnikiem? Dobre sobie. W „Gotham” coś takiego jak łańcuch dowodzenia lub instytucje nie istnieje, a przecież jest to serial o mieście (przynajmniej tak mówi tytuł). Gdzie jest choćby Harvey Dent, który tak zapowiadał walkę z przestępczością? Dodajmy do tego znienawidzoną przeze mnie Barbarę Gordon i resztę oprychów, wyłączając rudzielca, i cały czas pozostaję z mieszanymi uczuciami, jeśli chodzi o serial Bruno Hellera. Wspominałem w poprzedniej recenzji o tym, że nic w „Gotham” nie jest stałe – zawsze wszystko musi wrócić do punktu wyjścia. Wydarzenia z najnowszego odcinka zwiastują poważne zmiany, jeśli chodzi o skupienie się na konkretnych postaciach. Niektórzy widzowie mogli poczuć się oszukani, w końcu długo budowano reklamową lawinę, która nakręcała oczekiwania wobec postaci Jerome’a, ale z drugiej strony jego śmierć może przyczynić się do wprowadzenia jeszcze ciekawszych postaci, które w trochę mniej przesadny i teatralny sposób będą siały postrach w „Gotham”. A przyznajmy sobie szczerze – teraz jest zdecydowanie za wcześnie na Jokera. Uważam, że jest zdecydowanie za wcześnie na jakąkolwiek postać z manią wielkości, psychozą i planem podbicia świata, jednak trzeba uznać takich bohaterów w tym serialu jako zło konieczne. Oczywiście całkiem przyzwoity odcinek nie mógł obejść się bez potężnego dołowania pod sam koniec, z bezsensownym przypomnieniem „przepowiedni”, której ziszczenie się jest jedną z najgłupszych rzeczy, jakie w „Gotham” widziałem. Rozumiem zamysł, ale czy naprawdę chcemy oglądać ludzi, którzy przez oglądanie Jerome’a w telewizji zostają opętani manią zabijania? Nie można po prostu zrealizować pomysłu na naśladowców – mądrych, inteligentnych ludzi, którzy widzieli w rudzielcu idola i uważają, że ich plan jest pozbawiony wad zmarłego już złoczyńcy? To sprawdziłoby się zdecydowanie lepiej niż wątek, który prawdopodobnie będzie nam towarzyszył przez dwa odcinki – jeśli dobrze pójdzie. Czytaj również: Szokujący odcinek „Gotham” – producent omawia zwrot akcji To był całkiem niezły odcinek "Gotham". Nie miał on wielu dobrych stron, ale najważniejsze jest to, że zredukowano liczbę wad i głupot, którymi „poszczycić się” może poprzedni epizod. „The Last Laugh” w całkiem interesujący sposób rozwija to, co widzieliśmy w „Knock, Knock”, a co najważniejsze, nadaje szybsze tempo ukazywanej historii. Oczywiście w żadnym wypadku nie jest to serial dobry (do tego jeszcze daleko), ale skłamałbym, gdybym powiedział, że odcinek był męczący. Wręcz przeciwnie - jestem zaintrygowany i ciekawi mnie, co stanie się za tydzień.
To jest uproszczona wersja artykułu. KLIKNIJ aby zobaczyć pełną wersję (np. z galeriami zdjęć)
Spodobał Ci się ten news? Zobacz nasze największe HITY ostatnich 24h
Skomentuj