Główny bohater, Hal Jordan, jest pilotem myśliwca F-35 w prywatnej firmie, która na zlecenie armii amerykańskiej pracuje nad nowym, bezzałogowym samolotem. Podczas ostatniego testu Hal przeżywa krótkie załamanie, niszcząc przy tym warty miliony dolarów sprzęt. Wiąże się to z wypadkiem sprzed lat, w którym zginął jego ojciec, a który po dziś dzień kładzie się cieniem na psychice głównego bohatera.
[image-browser playlist="609297" suggest=""]©2011 Warner Bros. Entertainment Inc.
Sprawa jest także o tyle skomplikowana, że córka właściciela firmy lotniczej jest prawdziwą miłością Hala. W cały ten emocjonalny chaos (zbyt rozrośnięty, traktowany po macoszemu, przez co mało wiarygodny) wpada umierający Abin Sur – najpotężniejszy spośród członków międzygalaktycznego korpusu Green Lantern – który przekazuje Halowi pierścień (a właściwie to pierścień wybiera Hala), powierzając mu pieczę nad sporym kawałkiem kosmosu.
Zaczyna się więc szkolenie, podczas którego nowo wybrany strażnik odwiedza ojczystą planetę Zielonych Latarni – Oa, szpanuje mocami przed kumplem i dziewczyną, a także poznaje nowego wodza korpusu, czyli demonicznego Sinestro (jak zwykle świetny Mark Strong). Wtedy też Hal dowiaduje się, że jego poprzednik zginął w walce z niezwykle silnym, władnym niszczyć całe planety Parallaksem, który z każdą chwilą rośnie w siłę i kieruje się do twierdzy strażników (znalazł także sposób na sianie chaosu na Ziemi).
Kieruje się, owszem, ale widz niespecjalnie się tym przejmuje. Sęk w tym, że ów potężny czarny charakter, który żywi się strachem swoich ofiar, wygląda jak Megamocny – bohater animacji dla dzieci. Nie jest więc straszny, co najwyżej śmieszny. Podobnie prezentują się potężni nieśmiertelni, którzy są zwierzchnikami Zielonych Latarni, a i sami strażnicy nie robią piorunującego wrażenia. W efekcie film pod względem wizualnym nie wypada lepiej od przeciętnej gry komputerowej. Osoba odpowiedzialna za szkice koncepcyjne wyraźnie nie miała własnego pomysłu na świat Zielonych Latarni. Na plus zaliczyć można jedynie fakt, że – zwłaszcza w pierwszych scenach – rzeczywiście wykorzystano technologię 3D, a niektóre ujęcia prezentowały się naprawdę efektownie.
[image-browser playlist="609298" suggest=""]©2011 Warner Bros. Entertainment Inc.
Infantylizm "Green Lantern" objawia się jednakże również w scenariuszu, który jest przewidywalny, a przede wszystkim zawiera nadmierną dawkę obrzydliwie patetycznych przemówień i niezbyt błyskotliwego humoru. Taki kurczak w siedmiu smakach – widz jednocześnie ma się bać, śmiać i wzruszać, a wszystko gęsto polano sosem „coolowości”. Dużo mówi się więc o odpowiedzialności, misji i ratowaniu świata, a skupia zwłaszcza na tym, jak to fajnie jest być superbohaterem i jak wszyscy możemy przezwyciężyć własne słabości. Bla, bla, bla.
Może i "Green Lantern" nie jest filmem tragicznym, na pewno jednak nie jest wart pieniędzy, jakie dystrybutorzy kasują za pokaz 3D. Odrobina odpowiednio użytego 3D, solidny Mark Strong i śliczna Blake Lively to stanowczo za mało. "Avatar", który był mniej więcej porównywalny pod względem scenariusza, przynajmniej nadrabiał warstwą wizualną, podczas gdy "Green Lantern" jest po prostu nijaki. Można by rzec, że szybko się o tym filmie zapomni, jednak zakończenie jednoznacznie sugeruje, że Campbell i spółka szykują się do prac nad kontynuacją. Boże uchowaj!
Ocena: 4/10