Wyobraźcie sobie na chwilę świat, w którym żartujący z puszczania bąków Peter Griffin z Głowy rodziny, biorąca na tapetę małżeńskie zdrady Ewa Drzyzga, Roland Emmerich z budżetem w postaci zaskórniaków zajumanych ze świnki-skarbonki i budzący się na potężnym kacu Terrence Malick postanawiają wspólne stworzyć film, który będzie udawał kino katastroficzne. Efektem ich pracy byłaby właśnie Greenland, przedziwna konstrukcja fabularna. Choć w materiałach promocyjnych wszem wobec reklamowano ją jako kolejny ekranowy mecz naszej planety z nadciągającą z otchłani kosmosu kometą, w rzeczywistości ów posłaniec Apokalipsy pełni tylko rolę wizualnego wytrychu, który od czasu do czasu ma kamuflować to, czym produkcja Rica Romana Waugha de facto jest: opowieścią o rodzinnych kłopotach, które trzeba przezwyciężyć w imię większego dobra. Nie liczcie więc na żadne typowe dla blockbusterów cuda niewidy i mateczkę Ziemię na skraju upadku; przebitek z rozgrywającej się w tej rzeczywistości katastrofy jest jak na lekarstwo, a znacznie częściej będziecie raczeni scenami pokazującymi samochodowe umiejętności Gerarda Butlera i uproszczonym aż do bólu segregowaniem bohaterów na tych "dobrych" i "złych". Dość powiedzieć, że zanim zobaczycie, co naprawdę potrafi kometa, blisko godzinę spędzicie, śledząc przepychanki na lotnisku, z którego samoloty zabierają wybrańców do tytułowej ziemi obiecanej. Nie da się ukryć, że sam Butler widywał już znacznie ciekawsze końce świata. 
fot. STX Films
+2 więcej
On, John, Amerykanin z krwi i kości, inżynier budowlany z opinającymi jego roboczą koszulę mięśniami, który po ciężkiej pracy wraca do domu, by rozpalić grilla dla sąsiadów. Ona, Allison (Morena Baccarin) - niespecjalnie ma znaczenie to, czym się zajmuje, jednak wiemy, że na elektrycznej bieżni potrafi przebiec całe 5 mil i bardziej niż zakupy emocjonuje ją zrobienie makijażu przed zbliżającą się imprezą. Małżeństwo Garrity nie zostaje jednak wytłoczone we wzorcu zwyczajnej rodziny z przedmieść; John zdradził bowiem żonę i teraz kaja się na wszelkie sposoby, od nieśmiałego uśmiechu po szybki wypad po musztardę w celu wkupienia się w łaski kobiety. Razem wychowują też syna, Nathana (Roger Dale Floyd), który śledzi wszelkie doniesienia na temat zbliżającej się do Ziemi komety Clarke. Ta ostatnia będzie tu lada moment, przy czym cały świat wita ją tak, jakby właśnie celebrował początek kolejnego tysiąclecia - ot, ładnie prezentująca się na nieboskłonie ciekawostka. Problem powstaje w momencie, gdy liczone w tysiącach fragmenty kosmicznego gruzu zaczynają trafiać w glob nie tam, gdzie przewidzieli to naukowcy. W dodatku jeden z elementów komety jest tak potężny, że może obrócić naszą planetę w perzynę. Na całe szczęście amerykańska administracja wybrała już budowniczych nowego świata, którzy na nieuchronną zagładę będą oczekiwać w położonych na Grenlandii schronach. Garrity udają się czym prędzej na lotnisko wojskowe; są już w ogródku, witają się z gąską, by później, w ramach pozbawionego logiki ciągu przyczynowo-skutkowego, rozdzielić się. Czy w ogarniętym paniką świecie będą mogli się odnaleźć? Czy istnieje dla nich jakakolwiek nadzieja? Czy w ewentualnej drugiej części produkcji reżyser mógłby postawić na więcej bum i łubudu? Na część z tych pytań odpowiedzi uzyskamy w trakcie seansu.  Kino katastroficzne spod znaku komet i asteroid to nie tylko większe niż życie boje ludzkości z kosmicznymi zagrożeniami ukazane choćby w Armageddonie i Dniu zagłady; w 1994 roku debiutowało telewizyjne Bez ostrzeżenia, które w kapitalny sposób połączyło międzyplanetarną Apokalipsę z medialną relacją. Waugh, uzbrojony jeszcze w tropy fabularne wyjęte żywcem z Pojutrza i 2012, czerpie z wszystkich powyższych produkcji pełnymi garściami, choć paradoksalnie decyduje się on nakreślić na ekranie świat, który w ekspresowym tempie musi pogodzić się z nieuchronnością losu. Środek ciężkości zostaje więc przesunięty w stronę postaw i zachowań ludzi - jedni z nich chcą za wszelką cenę przetrwać, inni okradają sklepy, jeszcze inni imprezują. Konsekwencją tej fabularnej efemerydy staje się to, że Greenland staje w osobliwym rozkroku pomiędzy blockbusterem a kameralną opowieścią o sile ludzkiego ducha. Reżyser mozolnie szkicuje atmosferę paniki; czasami udaje mu się to całkiem dobrze, jak choćby wtedy, gdy na ekranie pojawiają się medialne relacje czy komunikaty wysyłane przez rząd. Ta praca idzie jednak na marne, skoro tego typu zabiegi są tylko dodatkiem do niemożliwie rozwleczonych sekwencji pokazujących, że John i Allison naprawdę się kochają i dla przetrwania rodziny zrobią absolutnie wszystko. Co więcej, Waugh ma olbrzymi kłopot z wydobywaniem pierwiastka człowieczeństwa z bohaterów, nie mogąc na tym polu znaleźć właściwej skali. Ostatecznie twórca idzie na skróty: ci "dobrzy" będą więc wizualnie przywodzić na myśl członków mniejszości etnicznych, z kolei ci "źli" to wypisz wymaluj typowe rednecki z amerykańskiego Południa. Wydaje się, że w 2020 roku tak toporne opozycje fabularne powinny być już w odwrocie. Wie o tym sporo osób, przy czym zaskakująco mało z nich mieszka w Hollywood.  W miarę upływu seansu coraz częściej będziemy zdawać sobie sprawę, że autorzy filmu zrobią właściwie wszystko, byleby tylko przypudrować swój dramat rodzinny wydobywającym się z maleńkich kraterów dymem i jaśniejącymi na niebie obłoczkami, mającymi imitować katastrofę. Waugh i spółka wzięli więc rozwód z logiką, w dodatku szybując gdzieś w stratosferę nieprawdopodobieństwa zdarzeń. Jest tu scena, w której ważący 95 kg John wsiada do maleńkiego samolotu - ten ma problem ze wzbiciem się w powietrze. Sekwencja ta może wywołać i uśmiech, i politowanie; dobrze, że Butler koniec końców nie zdążył rozpalić wcześniej grilla, tracąc w ten sposób okazję na zajadanie się kiełbaskami. Głupstewka fabularne i niemiłosiernie uproszczony świat przedstawiony to jednak tylko część z grzechów twórców. Ich pomysły relatywnie szybko się wypalają, przez co większość seansu spędzimy na obserwowaniu znanych z kina katastroficznego schematów i narracyjnych klisz, serwowanych tu widzom jak odgrzewane schabowe. Tasowanie nimi w pewnym momencie wymyka się Waughowi spod kontroli, co owocuje scenami jawiącymi się jak alkoholowe powidoki twórczości Terrence'a Malicka. Tak, bohaterowie mają wizje, w których w zwolnionym tempie konfrontują się z własnym życiem emocjonalnym i błądzą bez celu. Te zabiegi zupełnie przetrącają tempo akcji i fabularną dynamikę, prowadząc nas do wniosku, że Greenland to film kilku prędkości narracyjnych.  Najgorzej na ekranie wypada to, co miało być przecież wabikiem na widzów: warstwa wizualna. Nikt z nas nie będzie miał po wyjściu z kina wątpliwości, że budżet twórców na efekty specjalne był wyjątkowo skromny, przez co zasadnicza część katastrofy oparta jest na użytych przez operatora, żółtych, pomarańczowych i czerwonych soczewkach. Chmury, kratery i spadające odłamki Clarke'a wyglądają tu tak, jakby przeniesiono je z jakiejś gry przeglądarkowej sprzed dekady. W dodatku kolejne uderzenia przemykają przez ekran tak szybko, że czasami nie będziemy w stanie ich zauważyć. Zgniłą wisienką na torcie stanie się konfrontacja Ziemi z największym fragmentem komety, szumnie zapowiadanym jako "niszczyciel planet" - idę o zakład, że przynajmniej część z Was lepiej rozrysowałaby ten moment w najprostszym programie graficznym. Trudno powiedzieć też coś dobrego o grze aktorskiej. Butler raz jeszcze gra tu wzorzec ekranowego Butlera, a Baccarin zatraca się w rozgorączkowanych gestach i mimice twarzy swojej postaci. Z drugiej jednak strony i tak wypadają oni nadspodziewanie dobrze na tle zamordowanego przez scenarzystę Dale'a, ojca Allison. Portretujący go Scott Glenn w nielicznych scenach ze swoim udziałem wydaje się zastanawiać, co tu, do cholery, robi. Nie może być inaczej, skoro twórcy włożyli mu w usta frazesy o małżeństwach, które zawsze muszą walczyć z jakimś "gów...". Na twarzy sędziwego aktora maluje się prawdopodobnie większa zagłada niż ta, która w całej produkcji dotknęła Ziemię.  Konia z rzędem temu, kto odpowie na pytanie o sens powstania Greenland. To żadna rewolucja, ani nawet intrygująca ewolucja w obrębie katastroficznej konwencji - mamy tu raczej do czynienia z ubogim krewnym najciekawszych przedstawicieli gatunku, bieda-wersją Armageddonu i Pojutrza. Przyjmując odpowiednią, nieco sarkastyczną perspektywę, możecie dojść też do wniosku, że to zawoalowana reklama programu "Rodzina na swoim" w wersji grenlandzkiej. Owszem, dla części z widzów nawet taki poziom rozrywki może być wystarczający, jednak gros z Was ma prawo poczuć się po seansie oszukanym. Potencjalny odbiorca był w końcu mamiony pejzażem kosmicznej zagłady, jeszcze jednym ekranowym uniesieniem stającego w obronie naszej planety Gerarda Butlera. Mało kto spodziewał się, że twórców bardziej interesuje osobliwa terapia małżeńska rozgrywająca się pod rozświetlającą ziemskie niebo kometą i mecz ludzi moralnie dobrych z tymi moralnie zdeprawowanymi. Sędzią pojedynku okazał się Clarke - aż szkoda, że razem z Europą nie unicestwił on przy okazji fabularnej głupoty. 
To jest uproszczona wersja artykułu. KLIKNIJ aby zobaczyć pełną wersję (np. z galeriami zdjęć)
Spodobał Ci się ten news? Zobacz nasze największe HITY ostatnich 24h
Skomentuj