Andor to projekt na zupełnie innym poziomie niż Obi-Wan KenobiThe Mandalorian czy Księga Boby Fetta. Cztery pierwsze odcinki wywołują naprawdę mocne wrażenie. To serial, który przewyższa wszystkie inne pod kątem wizualnym, scenariuszowym, reżyserskim i aktorskim. Przypomina bardziej dramat HBO z górnej półki niż familijne Gwiezdne Wojny. Ma szansę przekonać do siebie tych widzów, którzy byli rozczarowani wspomnianymi wyżej tytułami. W recenzji omówię wiele rzeczy, które na ten fakt wpłynęły. To Gwiezdne Wojny na poważnie i dla dorosłych. Bardziej dojrzałe fabularnie i emocjonalnie niż produkcje, które powstały do tej pory w ramach Star Wars. Takie właśnie wnioski pozostają w głowie po seansie czterech odcinków. To jest opowieść, w której twórcy mocno skupiają się na historii, bohaterach i ich rozwoju. Dzięki temu mamy świetnie napisane i dopracowane scenariusze – oderwane od typowych w uniwersum schematów. Nie mamy easter-eggów, fanserwisu czy humoru. Rzeczywistość jest tu ponura i mroczna. Życie w obliczu bezwzględności Imperium jest walką o przetrwanie. Skupiamy się na zwykłych mieszkańcach galaktyki, co sprawdza się nadzwyczajnie. Obserwujemy Andora i innych, którzy zmagają się z trudną codziennością. Trzeba iść do roboty, kombinować, by uciułać kredyty na jedzenie, a korupcja w tym miejscu jest na porządku dziennym. Pokazano życie pod butem Imperium, które miażdży swoją opresyjnością. Już wiemy, dlaczego Rebelia będzie powoli rodzić się w galaktyce. Za to wielkie brawa, bo to odcina Gwiezdne Wojny od prostoty i baśniowości na rzecz mroczniejszej, złożonej rzeczywistości imperialnej dyktatury. Mamy też zupełnie innych głównych bohaterów. Twórcy nie boją się podejmować ryzyka. Pokazują, że osoby, które walczą o sprawiedliwość, są w stanie bez litości zabić kogoś bezbronnego. Pamiętacie scenę w Łotrze 1, gdy Andor zabił informatora?  Ten punkt wyjścia jest tutaj obecny i wpływa na to, jak są kształtowane postacie. To są ludzie nieidealni, pełni wad i problemów, którzy chcą coś zmienić i stają przed trudnymi decyzjami. Luthenie (grany przez Stellana Skarsgarda) zapowiada się na wytrawnego gracza i manipulanta. Nawet Diego Luna jako Andor pokazuje nam bohatera innego niż w filmie – bardziej ludzkiego. Wiemy więcej o jego przeszłości, więc odbieramy go na innym poziomie emocjonalnym. Do tego Mon Mothma w wykonaniu Genevieve O'Reilly, która debiutuje w 4. odcinku, podkreśla, że produkcja ta będzie wielowarstwowa. Obok tego mamy też Fionę Shaw z kilkoma mocnymi scenami oraz Adrię Arjonę, która ma niewielką rolę i na ten czas trudno ją ocenić. Każda postać jest tutaj jakaś, ma charakter, emocje i osobowość. Ten serial idzie krok dalej, jeśli chodzi o ukazywanie rzeczywistości i bohaterów. Prezentuje nam bowiem nie tylko tych, którzy są po stronie "dobra" – jak Andor, Luthen czy Mon Mothma. Okazuje się, że kluczowa będzie też perspektywa bohaterów po stronie Imperium, którzy dostają sporo czasu ekranowego. Zostają pozbawieni kreskówkowych ram nakreślonych w filmach z uniwersum i prezentują się jako ludzie z krwi i kości. To jest coś pięknego! W pierwszych odcinkach obserwujemy działania młodego, imperialnego służbisty Syrila Karna, który za wszelką cenę chce dorwać winnego pewnego przestępstwa, co ostatecznie doprowadza do starcia z Andorem. Tony Gilroy rozpisuje to tak, że te imperialne sługusy nie są tymi złymi. Doskonale rozumiemy ich motywacje, zachowania i decyzje. Ba, można im nawet kibicować. Najciekawiej jest w 4. odcinku, gdy do gry wchodzi Imperialne Biuro Bezpieczeństwa (takie imperialne Gestapo), które znów nakreśla nową perspektywę. Ci "dobrzy" nie są do końca krystaliczni, a ci pozornie "źli" nie są na wskroś nikczemni.    
fot. materiały prasowe
+54 więcej
Pierwsze trzy odcinki zostały wyreżyserowane przez Toby'ego Haynesa, który odpowiada za genialny epizod (pt. Upadek Reichenbacha) z Sherlocka. Jego praca nie rozczarowuje. Nie ma tu walk, ciągłych strzelanin czy przygody. Tempo jest wolne, w pełni skupione na skrupulatnej budowie opowieści i rozwoju bohaterów po obu stronach barykady. Ważny jest świetnie rozpisany przez Tony'ego Gilroya (i Dana Gilroya w 4. odcinku) scenariusz, który prezentuje jakość miażdżącą poprzednie seriale z uniwersum. Mamy dobre i logiczne wątki, a także sensowne i ciekawe dialogi. Finał 3. odcinka to majstersztyk wywołujący ogrom emocji i nadający sens wielu scenom. Serial angażuje na poziomie nieznanym w Star Wars. Do tego Nicholas Britell, znany z Sukcesji, stworzył muzykę, która zagęszczała atmosferę. Może nie będę jej słuchał po seansie, ale na ekranie spełnia swoją funkcję fantastycznie. W czwartym odcinku za kamerą stanęła Susannę White, która utrzymała wysoki poziom reżyserii.  Star Wars: Andor wygląda jak film kinowy. Za zdjęcia odpowiadał Adriano Goldman, który zdobył dwie nagrody Emmy za The Crown. Mamy więc wspaniałe kadry, które podkreślają emocjonalne niuanse gry aktorów i piękno krajobrazów (ach, te zielone góry z 4. odcinka!). Na szczęście  nie korzystano z technologii stagecraft (aka Volume). Widzimy więc prawdziwe scenografie i znakomicie lokacje. Nawet gdy jest ciemno, wszystko doskonale widać. Po prostu sceny są podbijane efektami komputerowymi, a nie nimi generowane. Poza małą mieściną na planecie ze złomem, w której mieszka Andor, nie zobaczymy pustynnych lokacji, dzięki czemu jest różnorodnie. Mamy tutaj dżungle, góry niczym z Władcy Pierścieni i wielką metropolię w stolicy galaktyki na Coruscant. To ostatnie pod kątem scenograficznym i fabularnym jest nawet intrygujące, bo poza prequelami nie widzieliśmy jeszcze stolicy galaktyki w czasach Imperium. Twórca sugeruje, że zaprosi nas do mrocznych zakamarków tego świata, w których nie jest zbyt bezpiecznie. Dlatego też pod kątem wizualnym ten serial prezentuje się wspaniale! Podkreśla, że poprzednicy źle wykorzystywali technologię volume. Oczywiście nie chcę krytykować serialu The Mandalorian, bo akurat pod tym względem miał zadowalający poziom.fot. Disney+ Dostajemy retrospekcje z dzieciństwa Cassiana Andora, które nie do końca mi się podobają. I choć w finale emocjonują, to droga do tego momentu nie jest zbyt czytelna i na tyle mocna, by pozwoliła odpowiednio wpłynąć na postrzeganie postaci. Ma dać nam do zrozumienia, że jego konflikt z Imperium sięga dalekiej przeszłości. Pierwsze odcinki serialu Gwiezdne Wojny: Andor spełniają obietnice twórców. Dostaliśmy poważny i dojrzały serial szpiegowski. Uniwersum Star Wars tego właśnie potrzebowało. Wiem, że wolne tempo w pełni skupione na rozwoju historii i postaci może niektórych widzów zrazić. Jeśli jednak lubicie dramaty od HBO, to Andor idzie w tym kierunku i jest bardzo obiecujący!
To jest uproszczona wersja artykułu. KLIKNIJ aby zobaczyć pełną wersję (np. z galeriami zdjęć)
Spodobał Ci się ten news? Zobacz nasze największe HITY ostatnich 24h
Skomentuj