Gwiezdne Wojny: Parszywa zgraja daje dwa naprawdę niezłe odcinki, które rozwijają historię i dostarczają wrażeń.
Gwiezdne Wojny: Parszywa zgraja po dość schematycznym początku nabierają mocy i stają się coraz lepszym serialem. Chodzi głównie o wyklarowanie wizji na tę grupę postaci, która w Wojnach Klonów była niedorzeczna - w pierwszym odcinku tej serii jedynie to kontynuowano. Obserwowanie, jak kilku komandosów w dość banalny sposób pokonuje setki droidów, ani nie jest ciekawe, ani rozrywkowe. To nie jest ten sam aspekt tworzenia walki jak w Wojnach Klonów Tartakovskiego, który pokazywał potęgę danej postaci, ale robił to wiarygodnie. Dlatego gdy Parszywa zgraja poszła w bardziej wiarygodną formę, wiele zyskuje, co oba odcinki potwierdzają.
Czwarty epizod doskonale podkreśla zalety wizualne serialu oraz dobrze korzysta z bogactwa Gwiezdnych Wojen. Obserwujemy bohaterów lądujących w miejscu bardziej zamieszkałym niż to z
The Mandalorian. Mamy więc społeczność, sklepy, ruch pojazdów w przestworzach - śmiało można to nazwać tętniącym życiem miasteczkiem. Chciałoby się więcej takich miejsc w serialach i filmach aktorskich. To też właśnie determinuje inny poziom akcji, emocji i wydarzeń, bo gdy pojawia się Fennec z
The Mandalorian, chcąca upolować Omegę, Parszywa zgraja staje się szalenie rozrywkowym serialem. Starcie Huntera z łowczynią nagród podczas dynamicznego pościgu jest jak zrealizowaną sceną akcji w serialu. Mamy efektowność, dobre rozłożone akcentów, budowanie klimatu i wiarygodne rozwiązywanie przeciwności. A to wszystko połączone z bogactwem wizualnym tła. Obserwujemy pięknie dopracowane miejsce, które ma w sobie wiele dobra i życia.
Sama fabuła też się dobrze rozwija, bo wiemy, że Imperium chce Omegę. Tak zakładamy, ale przecież Fennec może pracować dla klonerów lub jakichś gangsterów. Tajemnica dziecka-klona zaczyna intrygować, bo jest tu ważna tajemnica, która póki co dobrze napędza rozwój historii. Najlepsze jednak jest to, że Omega nie jest po prostu kolejnym bezbronnym Baby Yodą. W obu odcinkach pokazuje swoją waleczność, odwagę i zadziorność. W piątym epizodzie jej działania pozwalają uratować drużynę przed niechybną śmiercią. Taka dynamika działa, jest przekonująca i - co też jest ważne - nie odbiera komandosom ich pozytywnych cech. Mogą być oni doświadczeni w boju, ale tylko z droidami w standardowymi operacjach. Nowa rzeczywistość wymaga od nich więcej kreatywności i adaptacji, niż sami jeszcze zdają sobie z tego sprawę. To też jest ciekawe, bo pokazuje, że choć klony powierzchownie są idealnym żołnierzami do perfekcji im wiele brakuje. Ten rozwój postaci powinien jeszcze postępować i dodać charakteru serialowi.
Cały 5. odcinek to poboczna misja, bo bohaterowie muszą odnaleźć się w rzeczywistość, czyli zarobić, stworzyć koneksje i zdobyć informacje o Fennec. Fakt, że pierwsze ich zadanie to odbicie młodego Rancora dla Jabby, pokazuje też, że wszystko przestaje być tak zwyczajnie czarno-białe. Wiemy przecież, że Jabba nie jest najlepszym właścicielem zwierzątek w galaktyce, a Muchi pewnie będzie jadł bogu ducha winnych zbirów, więc moralność tej misji jest do zakwestionowania. Oczywiście ten młody Rancor to nie ten z
Powrotu Jedi, bo on miał na imię Pateesa i był samcem, a tu mamy dziewczynę. Same sceny z potworem wypadły zgrabnie, dobrze podkreślały jej siłę i były zabawne, gdy doszło do starcia z Wreckerem. Udało się w tym momencie odnaleźć równowagę pomiędzy konwencją serialu animowanego, mającego również trafiać do dzieci, a uniwersalnością opowieści i rolami poszczególnych bohaterów.
Gwiezdne Wojny: Parszywa zgraja zaczęły się przeciętnie i kompletnie nie porywały. Z każdym odcinkiem jednak wizja się krystalizuje i całość staje się coraz bardziej atrakcyjna i klimatyczna.
To jest uproszczona wersja artykułu. KLIKNIJ aby zobaczyć pełną wersję (np. z galeriami zdjęć)
⇓
⇓
Spodobał Ci się ten news? Zobacz nasze największe HITY ostatnich 24h