Sezon 7. serialu Gwiezdne Wojny: Wojny Klonów miał swoje lepsze i gorsze momenty. Pierwsza historia miała solidny początek, a potem było coraz gorzej. Druga zresztą przeszła podobną drogę, bo pierwszy odcinek dobrze pokazywał nowe życie Ahsoki, to zagubienie, problemy i próbę odnalezienia swojej drogi, ale potem wszystko poszło w złym kierunku. Początek ostatniej historii to jednak tylko i wyłącznie pozytywne zaskoczenie, bo czuć w końcu pomysł, dopracowanie, klimat, emocje oraz przemyślane pokazanie tytułowej wojny.
Sam początek odcinka to kapitalny easter egg nawiązujący do nadchodzącego rozkazu 66, w którym zginą dziesiątki Jedi. Mamy bowiem początek misji każdej postaci, która w Zemście Sithów ginęła podczas wykonywania egzekucji przez klony. Takim sposobem Dave Filoni i spółka zapowiadają nieuniknione i - co dla wielu fanów na pewno jest znakomitą wiadomością - historia rozgrywa się równolegle z wydarzeniami z kinowej części III. Zatem już teraz wiemy, że koniec serialu będzie częściowo zgodny z oczekiwaniami, które towarzyszą fanom od lat. Osadzenie tej historii może dać ciekawą perspektywę na wydarzenia z Gwiezdnej Sagi, bo już teraz czuć, że jest w tym jakiś głębszy plan.
Niesamowicie wypada spotkanie Ahsoki i Anakina na pokładzie republikańskiego niszczyciela. Nie pamiętam, kiedy ten serial tak dobrze budował napięcie pomiędzy bohaterami oraz wprowadzał tyle subtelnych emocji. Ta niezręczność pomiędzy nimi, chwilowa niechęć ze strony Ahsoki oraz wyraźne pragnienie kontaktu ze strony Anakina to elementy składowe, jakich nie spodziewałbym się po Wojnach Klonów. Pod kątem budowy relacji postaci, rozwoju ich charakterów i emocjonalnej głębi to jeden z najlepszych wątków, jaki ten serial dostarczył. Szczególnie, gdy weźmiemy pod uwagę to, przez co przeszli i w jakich okolicznościach się pożegnali oraz że ich kolejne spotkanie to walka na śmierć i życie, gdy Ani będzie już Darthem Vaderem. To nadaje tej zwyczajnej rozmowie większe znaczenie. Miły akcent też ze strony klonów, którzy przemalowali barwy jako hołd dla Ahsoki Tano. Pokazuje to jej pozycję w armii Republiki. Oczywiście, gdy słyszymy dialog: lojalność jest wszystkim dla klonów, staje się to wręcz śmiesznie, bo wiemy, co nadchodzi wielkimi krokami.
Sam początek inwazji na Mandalore to też zaskoczenie, bo pierwszy raz Gwiezdne Wojny: Wojny Klonów nadają bitwie większą skalę. Nie rozmawiamy o dwóch statkach na krzyż i armii liczącej pięciu żołnierzy, ale o czymś, co potrafi stworzyć iluzję prawdziwej bitwy. I do tego w końcu jest na nią jakiś pomysł, dramaturgia, emocja i straty po obu stronach konfliktu. Walka w powietrzu, chaos w przestworzach nad miastem, Ahsoka skacząca po statkach i przerzucająca się z Rexem docinkami, a potem lądująca z impetem - każdy element nagle trafia na swoje miejsce, pozwala budować akcję, która jest efektowna i zarazem efektywna, a nie banalne i głupia, jak choćby w pierwszym wątku tego sezonu. Na tle wielu starć, jakie oglądaliśmy w historii serialu, atak na Mandalore zasługuje na pochwałę, bo prezentuje pomysł i dobre jego wykonanie. A przecież sam odcinek też pokazuje bitwę z lepszej perspektywy, gdy Anakin w swoim stylu razem z 501. Legionem robi zamieszanie w armii Separatystów. Tego typu rzeczy w tym odcinku mają więcej klimatu Gwiezdnych Wojen niż wiele wątków tego serialu.
Intryguje wątek Dartha Maula, bo oczywiście jego panowanie na Mandalore i kierowanie swoją organizacją przestępczą ma tu największe znaczenie. Wiemy też, że cała sytuacja została przez niego sprowokowana, bo chciał ściągnąć tutaj Kenobiego i się zemścić. Co więc zrobi z Ahsoką? Cliffhanger skutecznie buduje emocje przed - mam nadzieje - epickim starciem byłej Jedi z byłym Sithem.
To był ekscytujący i bardzo obiecujący początek finałowej historii serialu Gwiezdne Wojny: Wojny Klonów. Być może uda się godnie zakończyć ten serial. Zdecydowanie mój optymizm został pobudzony. I nie zdziwię się, jeśli ta opowieść nawiąże również do The Mandalorian.